Kiedy u nas o zmroku.... Eliza Orzeszkowa
Zwolna podniosła głowę, obróciła ku mnie twarz zapłakaną i spróbowała uśmiechnąć się.
Czy ktokolwiek zauważył, że istnieje cała kategorya kobiet, które, złapane na gorącym uczynku płakania wnet próbują uśmiechać się. Jest to zalotność, całą potęgę swą widząca w rozweselaniu świata, albo nieufność, wiedząca, że ból jej serca na żadnem innem sercu nie zacięży. Ta, ujrzawszy nieznanego świadka swego płaczu, spróbowała uśmiechnąć się, potem powstać, ale na jedno i drugie siły jej zabrakło. Podałem jej obie ręce, oparła na nich swoje i powstała, poczem zaprowadziłem ją do wygodnej ławki, naprzeciw grobowca umieszczonej, na której usiedliśmy oboje. Nie mogłem przecież w stanie, w jakim się znajdowała, zostawić jej samej jednej pośród grobów. Przez parę minut mokrą chusteczką zasłaniała twarz i odwracała ją odemnie, wstydząc się może płaczu swego, albo nie chcąc ukazać zapłakanych oczu. Potem bardzo cicho wymówiła:
— Dziękuję!
A ja na jeden tylko wyraz zdobyć się zdołałem. Wskazując grobowiec, tonem zapytania wymówiłem:
— Matka?
W brzmieniu głosu mego musiało być to współczucie, które było w sercu, bo opuściła rękę z chusteczką i po raz pierwszy zwróciła ku mnie twarz, pomimo zapłakania piękną. Śniadawa brunetka, z rysami może nie doskonale regularnymi, ale z cerą delikatną i cudnemi oczyma, świecącemi, jak szafiry w oprawie podłużnej, pod czarnymi łukami gęstych brwi. Wiek jej określiłem sobie na lat około trzydziestu.
— Tak — odpowiedziała zcicha — to jest mogiła mojej matki.
I zaraz dodała:
— Jaki pan dobry!
— Musiałbym być chyba niepospolicie złym, gdybym nie współczuł wielkiemu żalowi pani…
Smutnie skinęła ręką.
— Już teraz, to nic! Przywykłam. Życie, jak rzeka, toczy się, szumi, a my, jak listki, płyniemy na niem coraz dalej, coraz dalej od tego, co za nami zostało…
Głos jej zadrżał znowu, oczy nabiegły łzami.
Podchwyciłem i dokończyłem myśl jej:
— W szumie życia milkną bóle nasze…
— Ani zupełnie, ani na zawsze nie milkną — zaprzeczyła — powracają, odzywają się, ale w przestankach…
Urwała; w nawpół spuszczonych jej oczach błysnęło coś nakształt ironii.
— Człowiek jest niepospolicie marnym…
— Sąd surowy! — zarzuciłem.
— O samej sobie go wydaję. Prawdziwy.
Oczy jej roziskrzyły się nagle.
— Przecież ja byłam pewną, że jej nie przeżyję, albo przynajmniej, że moje życie będzie już zawsze tylko torturą i żałobą… A potem!
Znowu nie dokończyła i uczyniła ręką gest pogardliwy.
— Wpływ czasu, musu, konieczności… — zacząłem i zapytałem: czy dawno to się stało?
— Wkrótce skończy się trzy lata… W taki piękny zimowy dzień. Słońce świeciło nad ziemią całą, białą od śniegu… Ale po co ja panu to mówię? Co to pana może obchodzie?
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.