Bracia Dalcz i S-ka. Tadeusz Dołęga-mostowicz

Bracia Dalcz i S-ka - Tadeusz Dołęga-mostowicz


Скачать книгу
się? Przecież to był już stary człowiek – zauważyła.

      – Stary. Starzy też miewają powody do samobójstwa. Podobno firma jego stała na progu bankructwa.

      – Jednak, panie dyrektorze, częściej się słyszy o samobójstwach ludzi młodych. Przeważnie z miłości…

      – O, nie mówmy o tym. Oboje jesteśmy młodzi – powiedział z uśmiechem – i wcale nie myślimy o… samobójstwie. No, nie lepiej pani?

      – Troszkę.

      – A bardzo pani niezadowolona, że przyszedłem jej dokuczać?

      – Panie dyrektorze – zawołała z taką szczerością wyrzutu w głosie, że aż sama spostrzegła się, że to nie wypada.

      – Ładnie tu u pani – powiedział, rozglądając się. – Znać, że ma pani zamiłowania estetyczne. Cóż to pani haftowała?

      – To laufer na stolik.

      Wziął robotę do ręki i uważnie jej się przyglądał:

      – Cyklameny. Robi to pani z dużą wprawą. Piękny haft i temat szczęśliwie pomyślany. Czy pani sama sobie komponuje te rzeczy?

      – Sama. O, jeżeli pan dyrektor łaskaw, proszę zobaczyć tam, ta poduszka z paprocią, to też sama sobie wymyśliłam.

      Wstał i uważnie przyjrzał się poduszce.

      – Ciekawa kompozycja – powiedział. – Ma pani talent w ręku.

      – Ale ja jestem gapa – zaśmiała się. – Nudzę pana dyrektora babskimi fatałaszkami. Bardzo przepraszam! Pan na pewno pomyśli, że jestem okropnie niemądra!

      – Bynajmniej, jest pani naturalna, a to duża zaleta. No, może teraz zjemy sobie czekoladkę?

      Sam rozpakował pudełko i podał jej. Rozmowa przeszła na sprawę dobroci poszczególnych wyrobów cukierniczych, przy czym Marychna zauważyła, że pan Krzysztof istotnie lubi czekoladę. Jadł dużo i ze smakiem. Nieraz słyszała, że mężczyźni lubiący słodycze odznaczają się dobrocią charakteru. Czyż on nie był bardzo dobry? Przynajmniej dla niej? Jakiż dyrektor chciałby odwiedzić swoją sekretarkę podczas choroby? Żeby był stary i brzydki, no to zrozumiałe, ale taki jak on, na niego pewno setkami kobiety lecą. A jednak ona mu się podoba. Na pewno podoba. Po cóż by przychodził?…

      Marychna wprawdzie miała dość duże powodzenie u mężczyzn. Na ulicy, w tramwaju czy w pociągu oglądali się za nią i robili do niej słodkie oczy. W nielicznym kółku znajomych nadskakiwał jej ten i ów. Raz nawet jeden student medyk wycałował ją w kącie. Nie opierała się zbytnio, gdyż chciała spróbować, jak to smakuje, ale nie smakowało wcale. I powiedział jej wówczas, że nie jest rozbudzona. Idiota! Innym znowuż razem narzeczony Zosi, jej przyrodniej siostry, po pijanemu zaczął Marychnę ściskać i całować, ale potem został jej tylko niedający się wyrazić wstręt. Miał usta sine i lepkie. Brr… Jakież piękne usta ma Krzysztof Dalcz… Muszą być takie soczyste, jak się to czyta w powieściach…

      Rozglądał się po pokoju i powiedział:

      – Nie ma pani tu żadnych fotografii.

      – Nie mam, bo i czyje mam mieć? Ojczym się nie fotografuje, a więcej nikogo nie mam.

      – Jak to, i nigdy nie kochała się pani? Nigdy w pani nikt się nie kochał, kto by zostawił na pamiątkę swoją podobiznę z czułym napisem?

      – Nigdy – potrząsnęła głową.

      – Dlaczego?

      – Nie wiem… Może jestem… nierozbudzona…

      Wybuchnął długim, nawet trochę nieprzyjemnym śmiechem. Widocznie powiedziała coś bardzo głupiego. Była na siebie wściekła. Głupia gęś! Co on teraz sobie o niej myśli! Mój Boże, że też jej wyrwało się coś tak niedorzecznego!

      Śmiał się wciąż, a jej pod powiekami zaszkliły się łzy. Żeby mogła teraz zapaść się pod ziemię! Wstydziła się wprost spojrzeć na niego, wstydziła się, że zauważy jej łzy. Zamknęła oczy i odwróciła głowę.

      Przestał się śmiać i nic nie mówił. Jakiż on bezlitosny, jak znęca się nad nią. Pewno patrzy na jej policzki, po których płyną te nieszczęsne łzy, i uśmiecha się ironicznie… Co za tortura…

      Nagle poczuła na twarzy łagodny, pieszczotliwy dotyk jego dłoni, miękkiej jak aksamit, i aż oddech zaparło jej w piersi. Dłoń sunęła po mokrych policzkach taką ciepłą, serdeczną pieszczotą, odgarnęła włosy z czoła, głaskała spokojnymi, równomiernymi ruchami głowę i znowu policzki, i oto z drugiej strony twarzy poczuła drugą jego rękę i nagle na ustach lekki, ledwo odczuwalny pocałunek, potem mocniejszy, jeszcze bardziej mocny, aż rozchylający jej nieruchome wargi… Spadały na nią powoli, gorące, przenikliwe, niewypowiedzianie dziwne… Leżała bez ruchu i tylko serce tłukło się nieprzytomnie. Nie wiedziała dlaczego, ale w tych pocałunkach było coś bardzo grzesznego, coś bardzo rozpustnego, czego nie umiała sobie przedstawić. Przecież nie uważała siebie za świętoszkę, od dawna marzyła o jego ustach, ale teraz poza rozkoszą, którą sprawiły te pocałunki, poza dreszczem, który przenikł53 ją od dotyku tych gorących warg, było jeszcze coś, co stało na pograniczu między pragnieniem i odrazą… Chciała, by trwało to jak najdłużej, i ogarniał ją przemożny wstyd, nie przed nim, którego tak pożądała, lecz przed czymś, co można było porównać tylko do wstrętu, jaki wywołuje widok kalectwa.

      A on całował wolno, z przerwami, jakby po każdym pocałunku rozpamiętywał i badał jego smak… Pomału jego ręka zsunęła się po szyi, po ramieniu, aż do piersi i gładkie, długie palce pokryły jej wypukłość taką męczącą, taką rozkoszną pieszczotą…

      Marychna podniosła powieki i ujrzała nad sobą bladą, ściągniętą twarz, rozdęte subtelne nozdrza i ogromne czarne oczy, w których paliła się ciekawość, tak, ciekawość, niezrozumiała, przerażająca ciekawość…

      Krzyknęła cicho, szarpnęła się i zakryła twarz rękami.

      On wyprostował się, wstał i odszedł do okna. Po dłuższej dopiero chwili odważyła się spojrzeć ku niemu. Stał tyłem, wpatrzony w czarną szybę, z głową wysoko podniesioną i z rękami w kieszeniach. W pokoiku panowała zupełna cisza, tylko z trzeciego piętra dolatywał odległy, przytłumiony, spokojny pogwar54 fortepianu, powtarzającego gamy.

      „Co teraz będzie?” – myślała Marychna. Czy powie jej, że ją kocha, czy ją przeprosi za chwilę zapomnienia? Mężczyźni z dobrego świata miewają chwile zapomnienia, jak to wiedziała z filmów, i zawsze później przepraszają… Jak on dziwnie na nią patrzył… A może obraził się za to, że mu się wyrwała? Rzeczywiście jest głupia, bo tak wyczekiwała takiego momentu, a gdy nadszedł, zachowała się jak gęś… Gdyby nie wstyd, zawołałaby go teraz najczulszymi słowami… Mój cudny, mój śliczny, mój kochany…

      – Na imię ma pani Marychna – odezwał się, nie odwracając głowy. – Takie miękkie, takie kobiece imię. Pani jest bardzo kobieca…

      – Nie gniewa się pan na mnie? – wyszeptała cichutko.

      Zbliżył się do łóżka i miał bardzo smutne oczy.

      – Panie dyrektorze, ja tak nie chciałabym, żeby się pan na mnie gniewał. Przepraszam, bardzo przepraszam – wyciągnęła do niego ręce.

      Wziął je, pocałował każdą i złożył w swoich niewiele większych, a takich pięknych, jakich jeszcze nigdy u nikogo nie widziała.

      – Lubi


Скачать книгу

<p>53</p>

przenikł – dziś popr. forma: przeniknął. [przypis edytorski]

<p>54</p>

pogwar – niewyraźny szmer głosów słyszanych z pewnej odległości. [przypis edytorski]