Nad Niemnem, tom pierwszy. Eliza Orzeszkowa
nim szła przez salon, jak wiotka trzcina chwiejąc się prawie i z szelestem ciągnąc za sobą zwój jedwabiu.
Wkrótce na ganku utworzyła się grupa osób, na której czele stał Korczyński, do niepoznania prawie zmieniony, bez śladu uprzedniej ponurości w błyszczących oczach, prawie bez zmarszczek na czole, z uśmiechem radości pod długim i w dół opuszczającym się wąsem. Na zapadłe policzki tuż za nim stojącej Marty wybiły się okrągłe, ogniste rumieńce; źrenice jej patrzące na drogę, śród której widać było szybko ku bramie zbliżający się punkt czarny, przygasły i zwilgotniały; zwiędłymi, uśmiechającymi się ustami cichutko szeptała:
– Aniołki! Kotki! Robaczki moje!
Każdy by odgadł, że ci, których tu witać miano, rzucą się naprzód w objęcia tych dwojga ludzi. W głębi ganku, u samych drzwi wchodowych, Teresa z pomocą Kirły ustawiała przyniesiony z salonu fotel, na który wnet bezwładnie opuściła się pani Emilia. Do Teresy szepnęła:
– Trochę laurowych kropli, moja Tereniu..
A do Kirły:
– Wróć pan do pana Różyca. Niepodobna przecież, aby zostawał sam jeden…
Po kilku minutach przed ganek zajechała czterokonna bryczka, z której razem prawie wyskoczyło dwoje młodziutkich ludzi: wysmukły, złotowłosy chłopak i niedorosła, zgrabna panienka. Wybuchły pocałunki i zapytania; głosy zmieszały się. Słychać było huczenie Marty, śmiech podlotka, szybką mowę młodzieńca, spazmatyczne łkanie pani Emilii, piskliwe wykrzyki Teresy przyzywającej pomocy służących dla odprowadzenia pani do pokoju.
Różyc i Kirło z roztargnieniem przypatrywali się tej scenie przez jedno z okien domu. Mało ich ona obchodziła. Nagle Różyc, twarz od okna odwracając, zapytał:
– Któż to jest ta panna Orzelska?
Kirło wybuchnął śmiechem.
– Oho! Wpadła panu w oczko, co? Nieszpetna, co prawda, ale dla mnie niesympatyczna… zimna… rubaszna… oryginalna…
Wzruszył ramionami i usta wydął.
– Gusta są różne – flegmatycznie odparł młody pan i malutką piłką począł bardzo uważnie robić coś około swych pięknych paznokci.
– Biedna? Bez posagu? – zapytał po krótkiej chwili.
– Pięć tysięcy ma na procencie u pana Benedykta. Cóż to za posag… Wcale posagu żadnego nie ma… a dumna przy tym jak księżniczka i zła jak szerszeń.
– Zauważyłem to właśnie przed chwilą.
Ironiczny trochę uśmiech przebiegł mu po cienkich ustach.
– Z temperamentem dziewczyna… – dodał.
Kirło swymi błyszczącymi, świdrującymi oczkami uważnie mu w twarz popatrzał.
– Ej, nie zapalaj się pan tak prędko! – z wyraźnym niezadowoleniem zawołał. – Temperament! Temperament! Był, ale już wywietrzał.
Czarne, wąskie brwi młodego pana silniej niż zwykle drgnęły, a drgnienie to udzieliło się czołu i przebiegło skórę czaszki, aż pod przerzedzonymi i ufryzowanymi włosami. Zupełnie jednak obojętnym a nawet żartobliwym głosem zapytał:
– Cóż tam takiego było?
Kirło znowu filuternym stał się.
– Pamiętasz pan Zygmunta Korczyńskiego, tego malarza, którego spotkaliśmy u Darzeckich?
– Pamiętam, wcale przyzwoity człowiek i podobno nie bez talentu… Żona jego ładna, mała blondynka… Cóż więc?
– No… on i panna Justyna…
– Romans? – dorzucił pan.
– I jaki! – wybuchnął Kirło.
– Już z żonatym?
– Ale gdzie tam! Od dzieciństwa prawie… jak zwykle pomiędzy kuzynami…
– A dlaczegóż więc?…
– Dlaczego nie pobrali się? Ależ i mowy o tym być nie mogło… Familia… i on sam…
Dłużej rozmawiać nie mogli, bo towarzystwo całe z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało do salonu.
Tymczasem po wschodach, niegdyś politurowanych i ozdobnych, dziś tylko czystych i całych, Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu, gdzie pośród obszernego strychu urządzony był wąski korytarz z dwoma naprzeciw siebie otwierającymi się pokojami. Jeden z tych pokojów należał do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią nocujących tu czasem gości. Justyna opuściła ramię ojca i wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieściła je w stojącym na stole podługowatym pudle. Czyniąc to, z cicha i trochę szorstko rzekła:
– Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu żarty z siebie…
Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia.
– Po co ja to mówię! Tyle już razy prosiłam… przedstawiałam… Nic nie pomaga… i nic nie pomoże!…
Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła zeń wodę do miednicy nalewać. Stary w rozwartym szlafroku i zupełnym pod nim negliżu stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i z jednostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na ustach.
– Widzisz, moja Justysiu – zaczął – żebyś ty wiedziała, jak to trudno… zresztą… cóż to szkodzi!
– O! – zawołała – właśnie pragnęłabym, aby ojciec uczuł…
Umilkła znowu, zawiesiła ręcznik obok miednicy i na jednym ze stołów ustawiła małe lusterko. Stary tymczasem drobnymi krokami zbliżył się do skrzypiec i już je z pudła wyjmować zaczął. Justyna delikatnie i powoli instrument znowu na uprzednim miejscu złożyła.
– Trzeba się ubierać, ojcze! Zaraz zawołają nas do stołu…
– A, do stołu! – powtórzył stary. – Dobrze… dobrze… bo już i głodny jestem… A nie wiesz tam czasem, co na obiad będzie?
– Nie wiem – odpowiedziała i ułożyła obok lusterka wszystkie przybory do golenia się i czesania służące.
– Wszystko gotowe, ojcze…
Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglądał.
– A może bym ja trochę jeszcze pograł?
– A obiad? – zapytała Justyna.
– A prawda… obiad? Pewno dziś co smacznego dadzą, bo goście są… Pytałem się nawet panny Marty z samego rana, co tam na obiad będzie, ale czy ona kiedy po ludzku do kogo przemówi! Burknęła… chrząknęła… czchnęła i na dół poleciała… a mnie już na dół nie chciało się schodzić… wypiłem więc kawę z sucharkami, troszkę szynki zjadłem i grałem sobie… Szynki w tym roku doskonale urządziła… i sucharki jej zawsze doskonałe… w ustach topnieją… caca!
Powoli, leniwie usiadł przed lusterkiem i do robienia toalety swej przybierać się zaczął. Justyna prędko i zręcznie czyściła miotełką surdut ojca. Stary zachmurzył się.
– Otóż to – gderliwym tonem zaczął – jak tylko goście przyjadą albo co tam innego stanie się, Franek u mnie ani nosa nie pokaże… Jeden ten chłopiec do wszystkiego… i przy kredensie, i do stołu usługuje, i mnie, i panu Benedyktowi… Do czego to podobne, aby w takim domu… nie było komu wody podać i surduta oczyścić?
– Już oczyszczony! – odpowiedziała Justyna.
– Oczyszczony… oczyszczony… – gderał stary. – A któż go oczyścił? Ty sama! Czyż to pięknie, aby panienka surduty czyściła?… do czego to podobne?
Po