Strona Guermantes, część druga. Марсель Пруст
oczami niby fiołkowy czar przybycia Fabrycego do domu ciotki, oraz cud jego prezentacji hrabiemu Mosca w Pustelni Parmeńskiej.
– Czy w piątek byłby pan wolny, w małem kółku? To byłoby ślicznie. Będzie księżna Parmy, która jest urocza; zresztą nie zapraszałabym pana, gdyby pan nie miał spotkać ludzi przyjemnych.
W ruchomych sferach „świata”, pochłoniętych nieustannym ruchem wstępującym, rodzina idzie w zaniedbanie; gra ona natomiast ważną rolę w sferach ustabilizowanych, jak drobna burżuazja i jak najwyższa arystokracja, która nie może się wspinać wyżej, bo nad nią, z jej swoistego punktu widzenia, niema nic. Przyjaźń, jaką mi okazywali „ciotka Villeparisis” i Robert, zrobiły może ze mnie, dla pani de Guermantes i dla jej przyjaciół, żyjących wciąż samymi sobą i w tem samem kółku, przedmiot zainteresowania, któregom się nie domyślał.
Pani de Guermantes znała tych krewnych znajomością rodzinną, codzienną, pospolitą, bardzo różną od tego co sobie wyobrażamy; o ile zaś my sami dostaniemy się w sferę tej świadomości, postępki nasze, bynajmniej nie wyrzucone z niej niby pyłek z oka lub kropla wody z tchawicy, mogą w niej pozostać wyryte, i jeszcze po latach, kiedyśmy je sami zapomnieli, mogą być tematem rozmów i komentarzy w jakimś pałacu, gdzie odnajdujemy je ze zdumieniem, niby nasz własny list w cennej kolekcji autografów.
Zwykli światowcy mogą bronić swoich zbyt obleganych drzwi. Ale drzwi Guermantów nie oblegano. Ktoś obcy prawie nie miał sposobności przekroczyć ich. Skoro księżnej zwrócono na kogoś uwagę, nie troszczyła się o jego ewentualne walory światowe, bo to była rzecz której ona sama użyczała i tem samem nie mogła jej przyjąć z zewnątrz. Brała w rachubę jedynie istotne wartości takiego człowieka, a pani de Villeparisis i Saint-Loup upewnili ją, że je posiadam. Ale z pewnością nie byłaby im uwierzyła, gdyby nie zauważyła, że nie mogą mnie nigdy ściągnąć wówczas gdy pragną, zatem że nie zależy mi na „świecie”, co zdawało się księżnej rękojmią, że ktoś obcy należy do „ludzi przyjemnych”.
Trzeba było widzieć, jak, wśród rozmowy o kobietach których niebardzo lubiła, natychmiast zmieniała się księżnej twarz, jeśli, z okazji którejś z tych pań, wymieniło się naprzykład jej bratowę. „Och! urocza jest”, powiadała księżna o nieznajomej, tonem subtelnej i niezłomnej pewności. A jedyną racją, którą to uzasadniała, był fakt, że owa dama nie dała się przedstawić margrabinie de Chaussegros i księżnej Sylistrji. Ale nie dodawała że ta dama nie zgodziła się również, aby ją przedstawiono jej samej, księżnej de Guermantes. Ale tak było, i od tego dnia, myśl księżnej siliła się odgadnąć, co może się dziać w domu osoby tak trudnej do poznania. Umierała z ochoty bywania u niej. Ludzie z wielkiego świata tak przywykli być celem zabiegów, że ktoś kto ich unika, wydaje się im jakimś feniksem i przykuwa ich uwagę.
Czy prawdziwą pobudką zaproszenia mnie stała się w duszy księżnej de Guermantes (od czasu jak jej już nie kochałem) okoliczność, że się nie ubiegałem o towarzystwo jej krewnych, gdy oni ubiegali się o moje? Nie wiem. W każdym razie, zdecydowawszy się mnie zaprosić, chciała mnie ugościć tem co miała najlepszego, wykluczając tych swoich bliskich, którzy mogliby mnie zrazić do jej domu, o których wiedziała że są nudni. Nie wiedziałem, czemu przypisać zmianę kierunku księżnej, kiedym ją ujrzał, jak zbacza ze swojej astronomicznej drogi, siada koło mnie i zaprasza mnie na obiad: wszystko skutek jakichś przyczyn, nieznanych z braku specjalnego zmysłu, któryby nas oświecał w tej mierze. Wyobrażamy sobie, że ludzie, których mało znamy – jak ja księżnę – myślą o nas jedynie w rzadkich chwilach kiedy nas widzą. Otóż ta idealna niepamięć, jaką im przypisujemy w stosunku do nas, jest najzupełniej dowolna. Tak iż, podczas gdy w absolutnej ciszy, podobnej do ciszy pięknej nocy, wyobrażamy sobie rozmaite królowe salonów, wędrujące po niebie w nieskończonej odległości, nie możemy się powstrzymać od przykrego lub miłego wstrząsu, kiedy niby aerolit z wyrytem naszem nazwiskiem, któreśmy uważali za nieznane na Wenus czy na Kassiopei – spadnie na nas zaproszenie na obiad albo złośliwa plotka.
Może czasem, na podobieństwo perskich królów, którzy, wedle Księgi Estery, kazali sobie odczytywać regestry, gdzie były zapisane imiona osób szczególnie im oddanych, pani de Guermantes, przeglądając listę życzliwych ludzi, powiedziała sobie o mnie: „Tego trzeba zaprosić na obiad”. Ale inne myśli rozprószyły jej uwagę
(Nad ważnemi sprawami nieustanna praca
Wciąż ku nowym przedmiotom władcy myśl obraca)
aż do chwili, w której ujrzała mnie samego niby Mardocheusza u bram pałacu; skoro zaś mój widok odświeżył jej pamięć, zapragnęła mnie, niby Assuerus, obsypać swemi dary.
Ale muszę powiedzieć, że po zdziwieniu któregom doznał w chwili gdy mnie pani de Guermantes zaprosiła, miało nastąpić zdziwienie wręcz przeciwnego rodzaju. Kiedym uważał za skromniejsze i wdzięczniejsze z mojej strony nie ukrywać tego pierwszego zdziwienia, ale przeciwnie wyrazić bodaj z przesadą – radość jaką ono kryje, pani de Guermantes, już spiesząca się na ostatnie przyjęcie, powiedziała, niemal jako usprawiedliwienie i z obawy że ja nie wiem dobrze kto ona jest, skoro mnie zdziwiło że ona mnie zaprosiła: „Pan wie, ja jestem ciotka Roberta de Saint-Loup, który pana bardzo lubi, zresztą spotkaliśmy się już tutaj.” Odrzekłem że wiem o tem i dodałem, że znam także pana de Charlus, który „był bardzo miły dla mnie w Balbec i w Paryżu”. Pani de Guermantes wydała się zdumiona; spojrzenia jej zdawały się kierować – jakgdyby dla sprawdzenia czegoś – na dawniejszą już stronicę wewnętrznej księgi. „Jakto, pan zna Palameda? Imię to nabierało w ustach pani de Guermantes wielkiej słodyczy z powodu bezwiednej prostoty, z jaką mówiła o człowieku tak świetnym, który dla niej był tylko szwagrem, kuzynem, towarzyszem lat dziecinnych. I w mętną szarość, jaką było dla mnie życie księżnej de Guermantes, imię Palameda wnosiło jakby jasność długich letnich dni, w których bawiła się z nim jako młoda dziewczyna w parku w Guermantes. Co więcej, w owej oddawna minionej epoce ich życia, Oriana de Guermantes i jej kuzyn Palamed byli bardzo różni od tego czem się stali potem; p. de Charlus zwłaszcza, całkowicie oddany pasjom artystycznym – później tak skutecznie poskromionym, iż zdumiałem się, słysząc, że to on malował olbrzymi wachlarz w czarno-żółte irysy, który rozwijała w tej chwili księżna. Mogłaby mi także pokazać sonatinę, którą niegdyś skomponował dla niej. Nie miałem pojęcia, że baron posiada wszystkie te talenty, o których nie mówił nigdy.
Powiedzmy mimochodem, iż pan de Charlus nie był zbyt kontent, że go w rodzinie nazywano Palamedem. Co się tyczy zdrobnienia „Mémé”, możnaby jeszcze zrozumieć że mu się ono nie podoba. Te idjotyczne skróty są znakiem niezrozumienia arystokracji dla własnej poezji (judaizm okazuje zresztą takie same niezrozumienie, skoro jednego z siostrzeńców lady Rufus Israel, mającego na imię Mojżesz, nazywano potocznie w towarzystwie „Momo”), a zarazem jej troski o to aby się nie wydawało iż przywiązuje wagę do tego co jest arystokratyczne. Otóż, p. de Charlus miał na tym punkcie więcej poetyckiej wyobraźni i więcej ostentacyjnej dumy. Ale przyczyną, dla której nie lubił zbytnio zdrobnienia Mémé, było widocznie co innego, skoro niechęć barona obejmowała także imię Palamed. Faktem jest, iż w poczuciu że pochodzi z udzielnej rodziny, byłby chciał, aby brat i bratowa mówili o nim „Charlus”, tak jak królowa Marja Amelja lub książę Orleanu mogli mówić o swoich dzieciach, wnukach, bratankach i braciach: „Joinville, Nemours, Chartres, Paris”.
– Co on za ciuciubabki urządza ten Mémé! wykrzyknęła księżna. Mówiliśmy mu dużo o panu; oświadczył, że byłby bardzo rad pana poznać, absolutnie tak jakby pana nigdy nie widział na oczy. Niech pan przyzna, że on jest zabawny! i – choć to może niebardzo ładnie z mojej strony tak mówić o szwagrze, którego uwielbiam i którego rzadkie przymioty podziwiam – chwilami trochę niepoczytalny?
Bardzo mnie uderzyło to słowo zastosowane do pana de Charlus; pomyślałem że ta jego niepoczytalność