Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
na słońce, które zalewało wszystkich coraz mocniejszym żarem, na zmęczenie nawet, tylko od świtu razem z robotnikami był już na robocie i razem z nimi schodził o zmroku.
Podbudzał go jeszcze do tej pracy Maks, który z wielką przyjemnością pracował przy ustawianiu maszyn z robotnikami i razem z nimi szedł wieczorem do knajpy, wypijał niezliczone ilości piwa, sypiał tylko parę godzin i rzucił w kąt wszystkie swoje leniwe przyzwyczajenia.
Od przyjazdu ze wsi stosunki pomiędzy nimi ochłodły nieco z powodu fabryki, która ich absorbowała zupełnie i z powodu tego odezwania się Borowieckiego, gdy wyjeżdżali z Kurowa.
Maks nie mógł tego zapomnieć, tym bardziej, że o Ance myślał coraz częściej i że coraz więcej irytował go Borowiecki ciągłymi wizytami u Müllerów.
Widział w tym podwójną grę, która jego prostą naturę oburzała do głębi.
Oddalali się od siebie coraz bardziej, mocą coraz silniej ujawniających się wewnętrznych przeciwieństw, cech rasowych i intelektualnych; Karol myślał chwilami o tym i uśmiechał się z rezygnacją trochę sztuczną: Maks zaś odczuwał głęboko, zwalał winę na niego i oburzał się bardzo szczerze.
Dwunasta już dochodziła, gdy Borowiecki opuścił fabrykę i poszedł przez długi ogród, ciągnący się z tyłu do drugiej ulicy, gdzie stał wielki parterowy dom, również przebudowywany do gruntu z wielkim pośpiechem, bo za kilka tygodni miała się sprowadzić Anka z panem Adamem.
Mieszkał tymczasowo na facjatce, w jednym pokoju, żeby być bliżej fabryki, przebrał się już, gdy fabryki zaczęły gwizdać na południe.
Przeczytał raz jeszcze list Lucy, która naznaczała mu spotkanie w parku Helenowskim, przy grocie, na czwartą godzinę po południu.
– Mam już tego dosyć – myślał, drąc list na strzępy.
I rzeczywiście miał już tego dosyć; już mu się sprzykrzyły i te schadzki tajemnicze, codziennie gdzie indziej, i wybuchy zazdrości, i nawet jej wielka miłość nudziła go, bo była mu zupełnie obojętną i zabierała wiele czasu tak potrzebnego dla fabryki.
Nieraz, wśród pozornego rozszalenia w jej ramionach, wśród pocałunków i uścisków namiętnych, w takich momentach, w których widział, że nie tylko go ubóstwia, nie tylko kocha, ale że wprost przepada w tej miłości, szukał sposobów zerwania i to go irytowało coraz silniej, że ona nie nastręczała mu powodów.
Stołował się u Baumów, ponieważ było blisko od fabryki, ale nie poszedł teraz przez ogród i swoje place, tylko wyszedł na ulicę, na której stał pałac Müllerów, a przechodząc obok domku, w którym mieszkali, zwolnił kroku i wlókł oczami po oknach.
Nie zawiódł się, bo jasna twarz Mady błysnęła w jednym oknie, potem wychyliła się w drugim i ona sama ukazała się w ganku, jaki tworzyło czworokątne wgłębienie domu.
– Pan już na obiad? – zawołała wesoło, podnosząc na niego swoje porcelanowe niebieskie oczy.
– Już. A pani jeszcze nie po obiedzie?
Wyciągnął do niej rękę.
– Jeszcze. Zaraz panu podam rękę, muszę ją wytrzeć, bo gotowałam obiad sama – wołała ze śmiechem, wycierając ręce o długi niebieski fartuch.
– W saloniku jest teraz kuchnia? – zauważył złośliwie.
– Bo, bo… ja sprzątałam! – powiedziała cicho, oblewając się krwawym rumieńcem obawy, że mógł zauważyć jej oczekiwanie na niego przy oknie.
– Gdzie się pan tak poczernił? – zawołała głośno, aby odzyskać równowagę.
– Ja, poczerniony? gdzie?
– Pod oczami, o tu! Ja wytrę, dobrze – prosiła nieśmiało.
– Czekam.
Pośliniła róg chusteczki i bardzo starannie wytarła poczernienie.
– Jeszcze tutaj muszę być poczerniony! – wołał, nieco rozbawiony sceną, wskazując na skroń,
– Nie, słowo daję, że nie!
Obejrzała mu starannie twarz.
Pocałował ją w rękę, chciał to samo zrobić z drugą, ale cofnęła się gwałtownie w tył, przysłoniła złotymi rzęsami pociemniałe ze wzruszenia oczy i stała chwilę, bezradnie szarpiąc palcami fartuch.
Karol uśmiechnął się z jej pomieszania.
– Pan się ze mnie śmieje – szepnęła z przykrością.
– Dobrze, to i ja pójdę.
– Niech pan wieczorem przyjdzie z panem Maksem, to panom upiekę ciastek z jabłkami.
– Maks sam przyjść nie może? – pytał podstępnie.
– Nie, nie, to wolę, żeby pan sam przyszedł – zawołała prędko i czując, że ją oblewa rumieniec, uciekła w głąb domu.
Karol z uśmiechem popatrzył za nią i poszedł na obiad.
U Baumów od zimy zmieniło się wiele.
Było jeszcze smutniej i posępniej.
Wielkie pawilony fabryczne stały w dziwnej ciszy obumierania, bo zaledwie czwarta część ludzi pracowała.
Po pustym dziedzińcu zarastającym trawą łaziły kury i stare psy, których nikt już na dzień nie wiązał i monotonny, słaby stukot warsztatów lał się sennym szmerem od zasnutych pajęczyną i kurzem okien, poza którymi nie trzęsły się warsztaty, nie migotały sylwetki robotników, nie wrzał ruch, a leżała jakaś grobowa cisza i obumieranie.
Nawet ogród, otaczający dom, miał wygląd pustki; wiele drzew poschniętych wyciągało nagie konary ku niebu, a reszta stała zaniedbana, wśród bujnych chwastów, jakie pokryły nieuprawione i nieobsiane zagoniki.
Dom mieszkalny również robił smutne wrażenie, bo z jednej strony poodpadały tynki, schody prowadzące na werendę25 pokrzywiły się i weszły w ziemię, a wino pnące się po werendzie uschło nie wiadomo dlaczego zaraz po ozielenieniu26 i wisiało niby żółte, zabrudzone łachmany.
Kwatery kwiatowe przed oknami zarastały bujną trawą i chwastami, z których tylko gdzieniegdzie patrzyły białe oczy narcyzów i żółciły się ostromlecze.
Żwirowane uliczki zarastały trawą i pokrywały się kretowiskami i śmieciem, jakie wiatr nanosił. W domu było również niewesoło; pokoje stały w ciszy, pełne stęchlizny i opuszczenia.
Kantor był prawie pusty, bo Baum poodprawiał pracujących, zostawiając tylko Józia Jaskólskiego i kilka kobiet w podręcznym składzie towarów.
Fabryka pachniała bankructwem, a cały dom przesiąknięty był zapachem lekarstw, bo Baumowa chorowała od kilku miesięcy.
Berta z dziećmi odjechała do męża, pozostała tylko frau27 Augusta ze swoimi kotami chodzącymi za nią i z wieczną fluksją w twarzy obwiązanej i stary Baum, który całe dnie przesiadywał samotnie w swoim kantorku na pierwszym piętrze fabryki, i Józio jeszcze bardziej onieśmielony niż dawniej.
Borowiecki poszedł prosto do pokoju, w którym leżała Baumowa, aby z nią zamienić słów kilka.
Siedziała na łóżku otoczona stosem poduszek, bezmyślnie wpatrzona martwymi, wypłowiałymi oczami w okno, za którym chwiały się drzewa.
Pończochę trzymała w ręku, chociaż jej nie robiła i uśmiechała się jakimś smutnym, rozdzierającym uśmiechem.
– Dzień dobry – odpowiedziała cicho na przywitanie. – Maks przyszedł? – dodała.
– Jeszcze
25
26
27