Hrabia Monte Christo. Александр Дюма
Edmunda.
– Niestety tak – rzekł Caderousse, poruszony mocno sprzecznymi uczuciami, które się w nim miotały. – Niestety, biedak umarł.
– Dowiedziałem się o tym w Marsylii – odrzekł ksiądz, z trudem usiłując zachować obojętność – ale już tyle lat od tego czasu upłynęło, że nie udało mi się dowiedzieć żadnych szczegółów… A może pan wie coś o zgonie starego Dantèsa?
– A któżby to mógł lepiej wiedzieć ode mnie? Mieszkałem z nim prawie przez drzwi… Ach, mój Boże! Zaledwie rok po zniknięciu syna staruszek umarł.
– Na co?
– Według lekarzy umarł na… katar żołądka, jeżeli się nie mylę; ci, co bliżej go znali, utrzymywali, że umarł ze zgryzoty… ale ja, co byłem z nim niemal do ostatniej chwili, myślę, że…
Caderousse zamilkł.
– Że umarł?… – powtórzył z niepokojem ksiądz.
– No cóż! Że umarł z głodu!
– Z głodu! – zawołał ksiądz, porwawszy się na nogi. – Z głodu! Najlichsze stworzenia nie zdychają z głodu! Nawet psy włóczące się po ulicach trafią czasem na litościwą rękę, która im rzuci kawałek chleba! A człowiek, chrześcijanin umarł z głodu między innymi ludźmi, co również mienią się chrześcijanami? To niemożliwe! Nie, to niemożliwe!
– Co powiedziałem, to myślę.
– I źle zrobiłeś – odezwał się na schodach jakiś głos. – Po co się mieszasz w to wszystko?
Odwrócili się i dojrzeli za drewnianą balustradą galeryjki schorowaną twarz kobiety; Karkontka przywlekła się na schody i siedząc na ostatnim stopniu, podsłuchiwała rozmowę, z głową opuszczoną na kolana.
– To ty się w to niepotrzebnie mieszasz, kobieto – odparł Caderousse. – Ksiądz żąda ode mnie pewnych wiadomości, a grzeczność nakazuje, abym mu ich udzielił.
– Tak, ale roztropność nakazuje, abyś trzymał język za zębami. Kto wie, niedołęgo, w jakich zamiarach ktoś cię tak ciągnie za język?
– W jak najlepszych, proszę pani, zapewniam – rzekł ksiądz. – Nic nie będzie grozić pani mężowi, jeżeli tylko odpowie mi szczerze na pytania.
– Nic nie będzie mu grozić? Akurat! Zawsze się zaczyna od obiecanek cacanek, potem się mówi, że nic nam nie będzie grozić… A potem taki osobnik rozpływa się w powietrzu, nie dotrzymawszy ani słowa. I pewnego pięknego ranka na takich biednych ludzi, jak my, wali się, nie wiadomo skąd, nieszczęście.
– Dobra kobieto – rzekł ksiądz. – Uspokój się, nie spotka was przez mnie żadne nieszczęście, ręczę ci.
Karkontka mruczała jeszcze przez chwilę coś niezrozumiałego, a potem spuściła znowu głowę na kolana i jęła dygotać, pochwycona atakiem malarii, nie przeszkadzając dalszej rozmowie; nie ruszyła się jednak na krok z miejsca, nie chcąc opuścić ani słowa.
Tymczasem ksiądz napił się znowu wody i wrócił do równowagi:
– Ale czy ten nieszczęsny staruszek był aż tak przez wszystkich zapomniany, że musiał umrzeć podobną śmiercią?
– O, proszę księdza! Ani Mercedes Katalonka, ani pan Morrel nie opuszczali go na chwilę; ale biedny stary powziął głęboką nienawiść do Fernanda – mówił dalej z ironicznym uśmiechem – tego właśnie, którego Edmund miał za przyjaciela.
– Czyż nie był nim? – zapytał ksiądz.
– Kacprze, Kacprze – zawołała kobieta. – Zastanów się dobrze, nim coś powiesz.
Caderousse żachnął się niecierpliwie i nie odrzekłszy jej ani słowa, zwrócił się do księdza:
– Czy można być przyjacielem tego, którego żony pożąda się z całej siły? Edmund, złote serce, wszystkich tych ludzi uważał za przyjaciół… Biedny Edmund!… Zresztą może lepiej się stało, że nie wiedział o niczym; pewno ciężko by mu było im przebaczyć przed śmiercią… A, niech mówią, co chcą! Więcej się boję przekleństw umierających niż nienawiści żyjących – dodał Caderousse, a jego słowa były pełne surowej poezji.
– Głupiec! – oznajmiła Karkontka.
– Więc pan wiesz, co ten Fernand zrobił przeciw Edmundowi?
– Co zrobił? Pewnie, że wiem.
– Mów pan!
– Kacprze, robisz, co ci się podoba, jesteś panem swojej woli – wtrąciła kobieta – ale wierzaj mi, lepiej nic nie mów.
– Tym razem zdaje mi się, że masz rację, kobieto.
– A więc nic mi pan nie powiesz? – zapytał ksiądz.
– A po kiego licha? Gdyby chłopczyna żył jeszcze i przyszedł do mnie, żeby się wreszcie dowiedzieć, kto jest jego przyjacielem, a kto wrogiem, to co innego. Ale teraz przysypali go ziemią, jak ksiądz mówi, nie może już czuć nienawiści ani się mścić, puśćmy to w niepamięć.
– A więc wolisz pan, abym dał ludziom, których uważasz za niegodziwych i fałszywych, pieniądze przeznaczone dla wiernych przyjaciół?
– To prawda, ma ksiądz słuszność – przyznał Caderousse. – Zresztą, co by dla nich teraz znaczył ten zapis biednego Edmunda? Ot, kropla w morzu.
– Nie mówiąc już o tym, że mogą cię jednym skinieniem zetrzeć w proch – dodała Karkontka.
– Jak to? Czyżby się stali tak bogaci i potężni?
– Nie zna więc ksiądz ich historii?
– Nie, opowiedz mi pan o nich.
Caderousse zdawał się zastanawiać przez chwilę.
– E, chyba nie warto – rzekł. – Długo by opowiadać.
– Możesz milczeć, przyjacielu – rzekł ksiądz z największą obojętnością – i szanuję twoje pobudki, zresztą twoje zachowanie świadczy, że jesteś naprawdę dobrym człowiekiem, nie mówmy o tym więcej. Co miałem wykonać? Ot, to czysta formalność. Sprzedam ten diament…
To rzekłszy, wyjął pudełko z kieszeni, otworzył i zaświecił diamentem ponownie przed olśnionymi oczyma Caderousse'a.
– Chodź, zobacz, żono – rzekł chrapliwie oberżysta.
– Diament! – zdumiała się Karkontka, wstając i dość pewnym krokiem schodząc po schodach. – Co to znaczy?
– Jak to, nie słyszałaś, kobieto? To diament, który zapisał nam ten poczciwy Edmund: to jest swemu ojcu, trzem przyjaciołom – Fernandowi, Danglarsowi i mnie, no i swojej narzeczonej. Warty jest pięćdziesiąt tysięcy franków.
– Ach, jaki piękny – rzekła.
– Więc piąta cześć tej sumy należy do nas? – spytał Caderousse.
– Tak, a poza tym jeszcze część należąca do ojca Edmunda, myślę bowiem, że mam prawo rozdzielić ją między was czworo.
– Dlaczego między czworo? – spytała Karkontka.
– Ponieważ wszyscy czworo byliście przyjaciółmi Edmunda.
– Aha, przyjaciele, co zdradzają – ponuro mruknęła Karkontka.
– Tak, tak – rzekł Caderousse – i to przecież też mówiłem. Toż to profanacja, świętokradztwo wynagradzać zdrajców, a może nawet zbrodniarzy.
– Sam pan tego chciałeś – odrzekł spokojnie ksiądz, chowając diament do kieszeni. – A teraz powiedz mi pan, pod jakim adresem