Branki w jasyrze. Deotyma
przywiozła go z wyprawą. Była to pamiątka po matce, cesarzównie bizantyjskiej. Przy nim stały cztery tronowe krzesła ze stopniami i baldachimami. Na jednym z nich, pod ścianą, siedziała księżna Grzymisława, matka panującego księcia, wdowa po Leszku Białym. Niegdyś hoża i dorodna, teraz smutna i przybita troskami. Cera jej zwiędła, pożółkła, włosy posiwiały i choć nie skończyła pięćdziesięciu lat, wyglądała na matronę. Wdowi strój dodawał jej powagi. Przymrużając powieki, szyła czerwony kaftan dla Heroda, którego tułów leżał pod tronem. Obok niej siedziała księżna Kinga. Niedawno szesnasty rok zaczęła, a już jej umysł równał się z klerykami, a nieugiętym hartem duszy służyła za wzór rycerzom. Na dworze ojcowskim odebrała staranne wychowanie. Piękność jej była tak słynna, że nawet dziejopisarze nie potrafili o niej milczeć. Nic dziwnego, wszak pochodziła z ziemi węgierskiej, a przy tym po matce odziedziczyła urok Greczynki. Przed nią, na hebanowym stole, stał anioł w niebieskim ornacie, z tęczowymi skrzydłami i „grał” na skrzypeczkach. Królowa splatała dla niego wianek ze stokrotek i co chwila mu go przymierzała. Wianek był za duży, spadał aniołkowi na szyję, a wtedy, mimo wszelkich dworskich manier, panienki wybuchały srebrzystym, niepohamowanym śmiechem.
Panny, w kwiecistych jasnych sukniach i wieńcach na głowie, przygotowywały pracę dla starszych, bardziej doświadczonych kobiet. Czasem same coś upięły lub zszyły. Młodzieńcy podawali nożyce. Jeden z nich ofiarował się nawlec igłę, a robił to tak nieudolnie, że stał się powodem żartów, przekomarzań i śmiechu.
Jedyną panną cichą i zalęknioną była Ludmiła, która zachowywała się pewniej na koniu w szczerym polu niż na dworskich kobiercach. Wprawdzie królowa przyjęła ją łaskawie, ale Ludmiła jeszcze nie wiedziała, jak król ją powita. Poza tym w sali znalazł się ktoś, kogo dawno nie widziała. Jego obecność odebrała dziewczynie całą odwagę. Michał Przedwojowic dowiedział się, że po świętach na zamku wawelskim ma się odbyć turniej. Ta wieść ściągnęła go do Krakowa. Przyszedł prosić, aby jego imię wpisano w poczet walczących, i właśnie wtedy spostrzegł Ludmiłę. Nagle w progu wysokich drzwi stanął zakonnik w brunatnym habicie, przepasany powrozem, z twarzą młodą, ale zwiędłą i przejrzystą jak przydymione topazy królowej.
– A! Braciszek Benedykt! – zewsząd rozległy się radosne okrzyki.
Elżbieta podniosła ręce w geście powitania i szepnęła: – Władzio! – Jej twarz oblał rumieniec, nikły jak na kwiecie jabłoni. Ale braciszek Benedykt nie pokłonił się nikomu. Podszedł do Dzieciątka, leżącego na purpurowej poduszce, i powiedział:
– Bądź uwielbiona, moja Dziecino. Chciałaś zakosztować głodu i chłodu, by osobiście się przekonać, czym pachnie bieda. Teraz ludzie kładą ci szkarłaty pod głowę, ale w Betlejem tak nie było, tam cię kłuła słoma. – ucałowawszy drewniane nóżki, potoczył oczami po sali. Zbliżył się do monarchiń i zaczął przepraszać. – Wybaczcie, łaskawe panie, że najpierw wam się nie pokłoniłem, ale musiałem przywitać się z Królem królów, kiedy go tu zastałem. – Nagle zatrzymał oczy na Elżbiecie. Wzruszenie błysnęło na jego dobrotliwej twarzy. Po chwili zgasło; mnich opanował się i rzekł wesoło: – A! Siostrzyczka Elżbieta! Przepraszam, może już się nie godzi nazywać siostrzyczką?
– A czemuż by się nie godziło? – odparła Elżbieta. – Wszak to najświętsza nazwa, tym bardziej, że ten, którego żartem nazywałam braciszkiem, teraz naprawdę nim został.
– Więc wy się znacie? – zapytała królowa.
– A jakże! Ojciec pani Elżbiety, świeć panie nad jego zacną duszą, był moim dobroczyńcą. Chowałem się w jego domu, miłowałem ich wszystkich jak syn i brat rodzony…
– Ładny mi brat! – przerwała z uśmiechem Elżbieta. – Niech sobie wasza królewska mość wyobrazi, że pewnego dnia, bez powodu, jak syn marnotrawny wyszedł z domu. Nawet nie chciał poczekać na moje wesele. I jak wyszedł, tak nie wrócił. Od owej chwili lata upłynęły. Dziś dopiero po raz pierwszy go widzę.
– I cóż to się stało? – zaciekawiła się księżna Grzymisława.
– Co się stało? Co się stało? – pomrukiwał braciszek. – No, jeśli już kogo pytać, to nie mnie. Po ślubach zakonnych człowiek zupełnie zapomina o przeszłości, jakby ręką odjął. Starsi mnie tu przysłali – zmienił temat – do króla w sprawie kościoła, jaki nam, z łaski swojej, stawia. Gdzie król jegomość?
– Tylko go patrzeć! – rzekła królowa.
– Tak – dodał ksiądz Maciej – książęta za chwilę skończą naradę. Przesiedziałem tam parę godzin, ale jak ze spraw śląskich przeszli do Tatarów18, wymknąłem się pierwszy, bo już mam tych Tatarów po uszy.
– Ażeby wreszcie przyszli! – zawołał Przedwojowic. – Byśmy ich raz wytłukli i przestano by nas nimi straszyć, jak straszy się dzieci obdartym dziadem.
– Ja myślę, że wszystko skończy się na gadaniu – wtrącił jakiś młodzieniaszek. – Przecie to dzicz niesforna, dobrze im wojować z Pieczyngami19 i innymi dzikusami, ale z rycerstwem chrześcijańskim nie ośmielą się stanąć oko w oko. Od dzieciństwa słyszę: idą, idą, a do tej pory ich nie widać!
– Są blisko – westchnęła księżna Kinga. – Listy z Węgier przynoszą groźne wieści. Coraz to jakiś książę rusiński zjawia się tam, błagając o ratunek albo przynajmniej o schronienie… Dwór mego ojca jest pełen takich wygnańców, którzy straszne rzeczy opowiadają…
Wszyscy zamilkli.
– Dziś rano idę sobie najspokojniej do mszy służyć – przerwał ciszę młody giermek – a tu na progu katedry jeden z dziadków kościelnych zachodzi mi drogę. Był przerażony i blady jak trup. Powiedział mi, że o północy dziwne rzeczy się działy. Słyszał płacz, szczękanie, jakby ktoś szlochał kamiennymi piersiami albo załamywał żelaziste ręce. A kiedy rano przyszedł otworzyć kościół, przy schodach do podziemia przesunęło się koło niego coś ogromnego, podobnego do grubego, wysokiego rycerza, ale to było szare i szło cicho, zupełnie jak mgła.
Słowa giermka sprawiły głębokie wrażenie. Wszyscy zaczęli szeptać:
– Chrobry… Duch z kaplicy świętego Leonarda… To wielki znak!
A księżna Grzymisława dodała smutnym głosem:
– Jakieś niebezpieczeństwo grozi Piastom…
– Kiedy mamy się już bawić w gminne powiastki, to i ja państwu coś opowiem – odezwał się ksiądz Maciej. – U nas, w Legnicy, od jakiegoś czasu dzwony same dzwonią.
– Jak to? Same dzwonią? I tak co noc? – dziwili się słuchacze.
– Nie, czasem tylko późnym wieczorem, kiedy ludzie pierwszym snem zasną. Jak tylko się rozbudzą, wszystko cichnie; ledwo zaczną drzemać, znowu rozlega się bim! bom! Ja sam nie słyszałem, bo mieszkam we Wrocławiu, ale mnóstwo ludzi przysięgało, że to prawda. A ja powiadam, rozgłaszanie takich wieści między pospólstwem jest grzechem, osłabia serce i mąci rozum. Niedługo usłyszymy, że Tatarzyny mają psie głowy albo smocze skrzydła. Otóż właśnie dla rozeznania prawdy i obmyślenia mądrej obrony, gdyby stała się kiedyś potrzebna, książęta dziś tak długo radzą. Wezwali nawet kanonika krakowskiego, Jacka Odrowąża20, który najlepiej może radzić, bo przecie widział Tatarów.
– Widział Tatarów?! – krzyknęły prawie jednocześnie Elżbieta i Ludmiła.
– A jakże, był w Kijowie podczas oblężenia i zdobycia miasta. Aha! O wilku mowa, a wilk tuż!…
W drzwiach pokazało się mnóstwo mężów. Na czele dwaj
18
19
20