Z opowiadań prawnika. Eliza Orzeszkowa

Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa


Скачать книгу
na mnie oczyma, które czułość i łagodność uczyniły w téj chwili dziwnie spokojnemi i przezroczystemi.

      – Nikt, – odpowiedział z cicha.

      – Czy wcale a wcale nie wiedziałeś o tém, że uczuć twoich, czynów twoich, rozumu twego, wymaga od ciebie kraj twój i ziomkowie twoi?

      Tym razem żywsze światło zamigotało mu w źrenicach.

      – Słyszałem o tém, ale nie rozumiałem dobrze, co to ma znaczyć.

      – I nikogo, – ciągnąłem, – nikogo nie kochałeś tak bardzo, tak silnie, aby miłość ta ustrzegła cię od złego? ani ojca, ani matki, ani brata, ni sióstr?

      Wstrząsnął przecząco głową i rzekł:

      – Nikogo!

      Powstałem z miejsca, czując, że w oku mojém łza żalu pali się i wysycha w ogniu oburzenia.

      Późno już było. Dozorca parę razy zajrzał do izby. O zapadającym zmroku musiano zamykać turmę.

      Pożegnałem młodego więźnia, a gdy szedłem bramą ku wrotom, otwierającym się na ulicę miasta, widziałem, jak, stojąc w drzwiach parlatoryum, ścigał mię spojrzeniem.

      Przestąpiłem próg więzienny z gorącą głową i ciężkiém sercem.

      Los młodego Kalińskiego rozstrzygać się miał na posiedzeniu sądowém za dni ośm, czy dziewięć, a ja nie mogłem utworzyć stanowczego planu obrony więźnia, którego jednak postać i przeznaczenie tkwiły wciąż w méj pamięci. Była to jedna z najtrudniejszych praktyk, jakie spotkałem kiedykolwiek w ciągu niezbyt wprawdzie długiéj jeszcze méj karyery. Że był on sprawcą zbrodni, o którą go obwiniano, o tém, wobec własnego wyznania jego, wątpić nie mogłem, wyznanie to jednak musiało pozostać tajemnicą, z któréj przed sądem nie wolno mi było czynić użytku żadnego. Trwając przecież przy zaprzeczeniu faktowi, usunąć nie mogłem od przestępcy dowodów, świadczących jasno o dopełnionéj przez niego winie, tylko, że wina ta daleko sroższą i groźniéjszą dla niego przybierała postać, niż-by to było wtedy, gdyby cała historya przedstawioną być mogła w istotném jéj świetle. Prawo karne ogromną czyni różnicę pomiędzy zabójstwem, dokonaném w przystępie gniewu, lub w celu obrony osobistéj, a takiém, które dopełnioném zostało z zamiarem rabunku i kradzieży.

      W istocie rzeczy Kaliński popełnił zbrodnię w chwili bezprzytomnego prawie uniesienia, i odpierając zadawane mu przez przeciwnika razy; ale pieniądze, znalezione przy nim, a ilością swą odpowiadającą tym, które widziano przedtém u szulera, nadawały jéj pozór taki, który musiał spowodować dla niego karę najcięższą. Moralne znaczenie występku zmieniało się téż ogromnie, według piérwszych lub drugich pobudek, jakim przypisać go miano. Gdyby można było udowodnić nieodparcie, że Kaliński znalezionych przy nim pieniędzy nie zdobył na zwłokach swéj ofiary, ale miał je zkąd inąd, miara wstydu i hańby zmniejszoną by dla niego była tak, jak surowość i trwanie pokuty. Tu jednak zachodziły trudności niezmierne. Dowieść, że zabity człowiek używał do gry kart fałszowanych, które właśnie wznieciły spór tak fatalnie zakończony, nie było najmniejszego sposobu; wszyscy bowiem świadczący w sprawie najmocniéj interesowani byli w tém, aby zakrywać brudne i występne rzeczy, dziejące się w miejscu, w jakiém przebywali.

      Gospodyni zakładu była siostrą zabitego, goście jéj – jego przyjaciółmi i towarzyszami. Zabłąkany wśród mało-miasteczkowego motłochu, syn szlacheckiego dworu, był dla nich przedmiotem wyzyskiwania, lub rachuby, zasadzającéj się na spodziewaném jego dziedzictwie. Był on w tém gnieździe oszustów ptakiem obcym, na którego, gdy upadł, rzucili oni ślinę i kamienie dla własnéj obrony, przez skrytą może zawiść, ze zjadliwą radością.

      Położenie moje było trudne. Nie mogłem, nie powinienem był biernie zgodzić się z tém, aby człowiek, którego obronę powierzało mi prawo, sądzony był za występek całkiem innéj natury, niż ten, który popełnił istotnie. Jedyny przecież dowód, mogący odsłonić, a przynajmniéj znacznie dopomódz do odsłonięcia prawdy, spoczywał w ręku kobiéty, bynajmniéj nieusposobionéj do złożenia go w ręce moje lub czyjekolwiek. Bez jéj zaś w tém współudziału, wszelkie twierdzenia moje pozostawać musiały gołosłownemi, a więc bezowocnemi. Nie myślałem téż ich używać, jako rzeczy, któréj prawo nie uwzględnia, a więc któréj prawnik bez śmieszności użyć nie może. Gdyby Dzięcierska skłonioną być mogła do wyznania prawdy… myśl ta błysnęła mi jak nić przewodnia, według któréj kierować bym się mógł daléj po trudnéj, lecz obowiązkowéj dla mnie, drodze bronienia, winnego zapewne, lecz mniéj winnego, niż o tém świadczyły pozory, człowieka. Gdzie jednak i jakie były środki ku zmiękczeniu i wzruszeniu kobiety, rozjątrzonéj i w ukryciu prawdy mocno zainteresowanéj? Nie powinnyż-by myśléć nad tém osoby najbliższe nieszczęsnemu chłopcu; ojciec jego, matka? nie powinniż-by dołożyć starań, aby syn ich nie został nieszczęśliwszym, niż na to zasłużył? Położenie ich społeczne, zarówno jak boleść ich rodzicielska, mogły-by zaimponować kobiécie, trzymającéj w swych ręku główny węzeł losu ich syna, lub wzruszyć ją, i ze słowami prawdy na ustach przed sąd przywieść. Prawo nie wzbraniało im tego, sumienie nakazywało to uczynić, serce nakazywać-by powinno…

      Z innéj strony, główną okolicznością, łagodzącą tu winę, było zaniedbane i błędne wychowanie młodego winowajcy, nadewszystko zaś niezdrowa pod względem moralnym atmosfera próżniactwa, bezładu, nudy i suchości uczuć, śród któréj wzrósł on krzywo, i rozwinął się kaleko. Rozwijając przecież przed sądem tę okoliczność, musiałem z konieczności dotkliwe i zawstydzające czynić wyrzuty ludziom, których jednak osobiście nie znałem. A cóż, gdyby zarzuty te po części przynajmniéj były niesprawiedliwemi? gdybym, umniejszając niedoli i hańby występnemu synowi, rzucił niezasłużone brzemię wstydu i nowéj boleści na siwą głowę, niezbyt zapewne mądrego (było to już dla mnie zupełnie dowiedzioném) lecz uczciwego ojca, niezbyt może dzielnéj i troskliwéj, (nie ulegało to téż wątpliwości żadnéj) ale dobréj i kochającéj matki? Czułem, że, obwiniając rodziców w celu częściowego przynajmniéj uniewinnienia syna, ważyłem się na krok, ze wszech względów ważny, że kroku tego nie wolno mi było dokonywać lekkomyślnie. Zeznania młodego Kalińskiego i opowiadania jego o domu rodzinnym, wiele mi o nim powiedziały; posiadałem najsilniejsze przekonanie, że były one uczynione w najlepszéj wierze; ale przekonanie to nie starczyło ani sumieniu mojemu, ani rozumowi. Dobra wiara, z jaką człowiek twierdzi o czémś, nie jest zupełną rękojmią prawdziwości jego twierdzenia.

      Można mówić nieprawdę, ani myśląc o kłamstwie; młody Kaliński mógł mówić i myśléć o rodzicach swych wiele rzeczy, których wistocie nie było, lub które były innemi, niż mu się wydawały. Nie mogłem ważyć się na przyjmowanie w obec sądu i własnego sumienia współudziału w przypuszczalnych bardzo jego omyłkach. Jeżeli obowiązek nakazywał mi już potępiać, potępienie to oprzéć musiałem, powinienem był, na sądzie samodzielnym, na faktyczném poznaniu osób i okoliczności.

      Z takiemi-to myślami usiadłem, o bardzo wczesnéj, porannéj godzinie, na bryczkę pocztową, i udałem się drogą, wiodącą ku obszernemu, acz, jak słyszałem, niezmiernie zaniedbanemu i na-pół zrujnowanemu majątkowi Kalińskich. Nie miałem wcale czasu do stracenia. Napędzałem, jadąc, pocztylionów; w połowie drogi, dla większego pośpiechu, rozkazywałem na stacyach pocztowych zaprzęgać do lekkiéj bryczki po cztery konie. Szybko téż bardzo posuwałem się naprzód, i około godziny trzeciéj z południa, z głównego gościńca skręciłem w boczną aleję, wiodącą do kalinowieckiego dworu. Aleja ta osadzona była z dwóch stron włoskiemi topolami, z których jednak potowa zaledwie pozostawała przy życiu. Inne uschnięte były, lub poprostu zrąbane.

      – To dopiéro śmieli i nieuczciwi ludzie, – rzekłem do pocztyliona, – żeby téż tak, tuż pod dworem, rąbać i kraść takie piękne drzewa…

      Pocztylion,


Скачать книгу