Na jasnym brzegu. Генрик Сенкевич
niż się wydaję. Gdy pana opadną wątpliwości, albo gdy ludzie będą o mnie źle mówili, niech pan pomyśli sobie tak: przecie i ona musi mieć jakieś dobre strony. Jeśli pan tak nie pomyśli, to będę bardzo nieszczęśliwa.
– Daję pani słowo, że ja zawsze wolę o pani myśleć jak najlepiej.
– I tak trzeba – odrzekła miękkim głosem – bo choćby też wszystko, co jest we mnie dobre, było jeszcze bardziej zagłuszone, przy panu odżyłoby na nowo… To tak zależy od tego, z kim się człowiek zbliży… Chciałabym coś powiedzieć, ale boję się…
– Niech pani powie…
– Ale nie posądzi mnie pan o egzaltacyę, ani o nic gorszego?… Nie, ja nie jestem egzaltowaną; mówię, jak kobieta trzeźwa, która stwierdza tylko to, co jest rzeczywiście i trochę się dziwi. Otóż przy panu odnajduję swoją dawną duszę, taką spokojną i pogodną, jak miałam wówczas, gdy byłam dziewczyną… A przecie ze mnie babina… mam trzydzieści pięć lat…
Swirski spojrzał na nią z twarzą jasną i niemal rozkochaną, poczem podniósł zwolna do ust jej rękę i rzekł:
– Ach! Przy mnie pani naprawdę jest jeszcze dzieckiem: ja mam czterdzieści ośm – i oto mój obraz!…
To rzekłszy, ukazał ręką na zachodzące słońce.
Ona zaś zaczęła patrzeć na ów blask, który odbijał się w jej rozpromienionych oczach i mówić z cicha, jakby do siebie:
– Wielkie, cudne, kochane słońce!…
Poczem nastało milczenie. Na twarze obojga padało spokojne, czerwone światło. Słońce istotnie zachodziło wielkie i cudne. Niżej pod niem, lekkie, porozwiewane chmurki przybierały kształty lilii palmowych i świeciły złotem. Morze przy brzegu pogrążone było w cieniu – dalej natomiast, na pełni, leżał blask niezmierny. W dole nieruchome cyprysy odrzynały się wyraźnie na liliowem tle powietrza.
II
Goście, zaproszeni przez panią Elzen, zebrali się w Hôtel de Paris o godzinie siódmej wieczorem. Dano im osobną salę, wraz z mniejszym przyległym salonikiem, w którym po obiedzie miała być podana kawa. Pani zapowiadała wprawdzie obiad »bez ceremonii« – mężczyźni jednak, wiedząc, co o tem myśleć, przybyli we frakach i białych krawatach, ona sama zaś wystąpiła w bladoróżowej wyciętej sukni, z jedną wielką fałdą, idącą z tyłu od wierzchu stanika, aż do dołu. Wyglądała świeżo i młodo. Twarz bowiem miała drobną, a głowę małą, czem głównie na początku bliższej znajomości zachwyciła Swirskiego. Obfite jej ramiona, miały w tych zwłaszcza miejscach, gdzie ciało wychylało się z sukni, ton i przeźroczystość muszli perłowej, ręce natomiast od ramion do łokci były lekko czerwone i jakby spierzchnięte. Ale potęgowało to tylko wrażenie ich nagości. Wogóle biła od niej wesołość, dobry humor i ten jakowyś blask, który mają w sobie kobiety w chwilach, gdy czują się szczęśliwe.
Z zaproszonych, prócz Swirskiego i de Sintena, przybył stary radca Kładzki, z synowcem Zygmuntem, młodym szlachcicem, niezbyt obytym, ale zuchwałym, któremu oczy świeciły aż zbyt wyraźnie do pani Elzen, i który tego nie umiał ukryć; dalej książę Walery Porzecki, człowiek czterdziestoletni, łysy, z wielką twarzą i spiczastą czaszką Azteka; pan Wiadrowski, bogaty i złośliwy, posiadacz kopalni nafty w Galicyi, a zarazem miłośnik sztuki i artysta dyletant, a wreszcie Kresowicz, student i czasowy nauczyciel Romulusa i Remusa, którego pani Elzen prosiła także, albowiem Swirski lubił jego fanatyczną twarz.
Młodej gospodyni chodziło zawsze, a tembardziej teraz, o to, by mieć u siebie salon, jak się wyrażała, »intellektualny«. Nie mogła jednakże z początku odwrócić rozmowy od miejscowych plotek i wypadków z domu gry, który Wiadrowski nazywał »słowiańszczyzną«, utrzymując, że więcej się tam słyszy słowiańskich języków, niż każdych innych. Życie schodziło wogóle Wiadrowskiemu w Monte Carlo na przedrwiwaniu własnych rodaków i innej młodszej braci słowiańskiej. Był to jego konik, na którego rad siadał i galopował bez wytchnienia. Zaraz więc począł opowiadać, jak parę dni temu w „Cerele de la Méditerranée” o godzinie szóstej rano zostało przy grze tylko siedm osób, a wszystkie pochodzenia słowiańskiego.
– Z tem się już rodzimy – rzekł, zwracając się do gospodyni. – Gdzieindziej, widzi pani, ludzie rachują w ten sposób: dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście etc., ale każdy prawdziwy Słowianin powie mimowoli: dziewięć, dziesięć, walet, dama, król… Tak!… Na Korniszę przyjeżdża śmietanka naszego towarzystwa, a tu wyciskają z niej ser.
Na to książę Walery, ze śpiczastą czaszką, wygłosił tonem człowieka, który odkrywa nieznane prawdy, że wszelka namiętność, która przebiera miarę, jest zgubną, ale że do „Cerele de la Méditerranée” należy wielu dystyngowanych cudzoziemców, z którymi warto i pożytecznie jest zabrać znajomość. Wszędzie można służyć krajowi. Oto on spotkał tam przed trzema dniami Anglika, przyjaciela Chamberlaina, który to Anglik wypytywał go o nasze krajowe stosunki, on zaś opisał mu na bilecie wizytowym stan ekonomiczny i polityczny, położenie wogóle, a w szczególności aspiracye społeczne. Bilet ten dojdzie niewątpliwie do rąk, jeśli nie Chamberlaina, którego tu niema, to Salisburego, co będzie jeszcze lepiej. Prawdopodobnie też spotkają się z Salisburym na balu, który ma wydać admirał francuski – i podczas którego cały Formidable ma być oświecony à giorno elektrycznością.
Kresowicz, który był nietylko suchotnikiem, ale i człowiekiem z innego obozu i nienawidził tego towarzystwa, w którem, jako guwerner Romulusa i Remusa, musiał się obracać, usłyszawszy o bilecie wizytowym, począł parskać ironicznie i zarazem zjadliwie, jak hyena, pani Elzen zaś, chcąc odwrócić od niego uwagę, rzekła:
– Tu jednak ludzie cudów dokazują: ja słyszałam, że cała droga od Nizzy aż do Marsylii ma być oświecona elektrycznością.
– Robił taki plan inżynier Ducloz – rzekł Swirski – ale umarł przed paru miesiącami. Był to taki zapalony elektryk, że podobno przykazał w testamencie, by jego grób oświecony był elektrycznością.
– To – rzekł Wiadrowski – powinien mieć na grobie napis: „Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, a światłość elektryczna niechaj mu świeci na wieki wieków, amen!”
Lecz stary radca Kładzki napadł na niego, że żartuje z rzeczy poważnych, które się do konceptów nie nadają, poczem począł napadać na całą Rywierę. Wszystko to tylko pozór i blaga, począwszy od ludzi, a skończywszy na rzeczach. Wszędzie niby „markizy, komty i wikomty”, a tylko pilnuj, żeby ci który chustki od nosa nie wyciągnął. Co do wygód, to samo. W jego kancelaryi w Wieprzkowiskach zmieściłoby się pięć takich ciup, jak ta, którą mu dali w hotelu. Wysłali go doktorzy do Nizzy na świeże powietrze, a Promenade des Anglais cuchnie, jak krakowskie podwórko. Dalibóg, cuchnie! siostrzeniec jego, Zygmunt, może zaświadczyć.
Ale Zygmuntowi oczy wyłaziły z głowy do ramion pani Elzen i nie słyszał, co się mówi.
– Przenieś się radca do Bordyghiery – rzekł Swirski – brud włoski jest przynajmniej artystyczny, a francuski – plugawy.
– A pan jednak mieszka w Nizzy?
– Bo po tamtej stronie Ventimilii nie znalazłbym pracowni. Zresztą ja, jeśli się przeniosę, to raczej w stronę przeciwną – do Antibes.
To powiedziawszy, spojrzał na panią Elzenową, która uśmiechnęła się kącikami ust i spuściła oczy.
Po chwili zaś, pragnąc widocznie naprowadzić rozmowę na tory artystyczne, poczęła mówić o wystawie u Rumpelmayera i o nowych obrazach, które oglądała dwa dni temu, a które towarzyszący jej francuski dziennikarz Krauss nazwał impresyonistyczno-dekadenckimi. Na to Wiadrowski podniósł widelec do góry i zapytał tonem Pyrrona:
– Co są wogóle