Capreä i Roma. Józef Ignacy Kraszewski
zieleni malując…
Minąwszy Surrentum i Herkulesowy ołtarz, na najwydatniejszym cyplu ziemi od strony Caprei, na skałach wstępujących w wody cieśniny, wznosiła się świątynia Minerwy.
Wszędzie zresztą, gdzieśkolwiek rzucił okiem, dymiły ołtarze bóstw rozlicznych, bielały słupy małych owych a wdzięcznych, poświęconych bogom świątyniek, które każdy dzień mnożył ku czci coraz nowych mar tysiąca zaludniających sponiewierane Olympy.
W drugą stronę od Neapolis, długo po za miastem ciągnące się, i jedna przy drugiéj nagromadzone zalegały ville pnąc się na góry, zstępując ku morzu, zwieszając po nad falami, w których dla rozpalonych życiem sybaritów szukały kąpieli rozkosznéj… Był to las portyków i kolumn i murów piętrzących się jedne nad drugie, to chowających kapryśnie w głębie gór, w pieczarach, skały i groby, by ich zazdrośne nie dojrzało oko.
Droga wiodąca ztąd od Neapolis do Baii, cała, rzec można, była ulicą pańskich pałacyków podmiejskich, na których stworzenie i ozdoby wysilały się wyobraźnie i dziwaczne chętki zniewieściałych potomków dawnych Rzymian, dziś przez rozpustę i znikczemnienie przysposobionych do niewoli i uśmiechających upodleniu.
Jedne za drugiemi szeregiem, wśród palm, kaktusów, aloesów, winnic i wdzięcznie strzelających z gęszczy ciemnych sosen, z rozpiętemi dachy swych gałęzi, stały owe tajemnicze patrycyuszów i wyzwoleńców przytułki, całe z marmurów, drogich kamieni, muszli perłowych i bronzów… w pół na morzu, pół na lądzie… Daléj, już za Pausilippem, ku Puteolom rozpoczynały się spalone pola Campi phalaegrei, pełne widowisk strasznych, buchające podziemnemi ogniami, po których poetyczne latały wspomnienia…
Za to ku morzu jasno było i dla oka wesoło.
Samo nazwanie Pausilippu (rzuć smutek) powoływało pielgrzymów, przybywających aby tu o troskach Rzymu zapomnieli i całkiem miękkiemu spoczynkowi się oddali. Każdy też tu przybywał tylko odetchnąć powietrzem wonném, skąpać się w morzu lazurowém, posłuchać nocą tajemniczego głosu śpiewnéj fali, zjeść ostryg Lucrińskich, napatrzéć się greckich dziewcząt i skryć przed ludźmi i światem.
I domki te, z cegieł różnobarwnych, z marmuru porfyrów powznoszone, nosiły na sobie piętno jakieś swawolne, które niedozwalało wziąść je za poważne schronienie senatorskie; tu się ciężką zrzucało togę i koturn surowy, a w sukni lekkiéj, któréj Rzym nigdy nie widział, szło po zielonéj murawie lub wysłanéj mozajką ścieżynce, żyć pomarańczowych kwiatów oddechem i rzeźwiącą atmosferą morza.
Wszyscy mieszkańcy tych wybrzeżów zgreczonych, aż do Baii,
Brzegów czystym nieprzyjaznych dziewicom1
tchnęli samą rozkoszą i weselem… do rozkoszy i wesela posługiwali. Dzieci jońskich wychodźców, ludzie tutejsi, ani swéj sztuki, ani zniewieściałego nie zabyli obyczaju, i dobrze im było jako nauczycielom wśród Rzymian, uczących się już godność człowieczą sprzedawać za kroplę ziemskiéj ambrozyi.
Te ville, które poeta zamkami raczéj niż wiejskiemi domki nazywa2 zalegały często wielkie przestrzenie, ze swemi ogrodami, łaźniami, długiemi ulicami, portykami, teatrami i odeonami… z sadzawkami, w których bawiono się tucząc ukochane rybki i ergastulami, w których zamykano okutych niewolników, z celami wyzwoleńców, flecistów, niezliczonéj dworni otaczającéj pana…
Z góry na górę rzucane łuki, przeprowadzały rozpieszczonego starca bez znużenia po grzbietach marmurami wykładanych, ku ciepłemu morzu, które na jego posługi do ciemnéj wchodziło groty. Wolną pochyłością, litostrotem wzorzystym usłaną, posypaną różami i szafranem, spuszczał się po uczcie upojony biesiadnik do swoich thermów, nie trudząc chodem, powoli, i szedł oddychać wonią drzew rozkwitłych, widokiem czarownéj ziemi.
Gdzieś stąpił, gniotłeś z daleka poprzywożone płyty kamieni, wydarte skałom rękami tysiąca niewolników, co je polewając łzami wypolerowali pod stopy pana, opierałeś się o świecące kolumny, o malowane ściany, szedłeś pod stropami w złociste przyodzianemi koszyki…
Po ścianach nawet zewnętrznych tych rozkoszy przytułków, na jaskrawém tle rzucone skakały powietrzne tancerki, greka pędzlem kreślone, unosiły się hymery uśmiechnięte, dzieciaki skrzydlate, bachantki z rozpuszczonemi włosy.
Nic tu nie wyprowadzało myśli z tego zaczarowanego koła, w którém krążyła, tworząc sobie świat pokoju i rozkoszy, i tu prędzéj niż gdzieindziéj zapomniéć było można, że słońce nie zawsze świeci ziemi a szczęście życiu ludzkiemu.
Jeżeli zbłąkany filozof lub skwaśniały retor przyszedł dowodzić znikomości ziemskich rzeczy, prędko upajały go wonie, rozmarzały uśmiechy, śpiewy i wino i kończył bełkocąc nieprzytomny:
– Carpe diem! chwytaj dzionek co ulata…
I brzegi wciąż rozlegały się pieśniami, które gdy przerwał jęk głuchy, to tylko by po nim pieśń jeszcze dźwięczała weseléj.
Ażeby ciężko po wschodach, wracając z Baii, nie przebywać góry Pausilippu, boki jéj przedarto na wylot, i długie, ciemne przejście wiodło przez jéj łono ku polom ognistym, ku źródłom gorącym…
Daléj, nad drugą zatoką stały handlowne Puteole, grecka Dicaerchia, ze swą starożytną świątynią i thermami Serapis’a, przybytkiem Neptuna i amfiteatrem… Od stóp Gaurus’u aż do Baii, wciąż idąc brzegiem, przechodziłeś jedną ulicą villi, jeden wieniec domów oprawnych w krajobraz, jakiemu świat może nie ma równego. Tu były przez Virgilego opiewane i tajemniczemi uświęcone podaniami groty, jeziora, rzeki, a świeżo nad niemi pieśń Augustowego ulubieńca brzmiała jeszcze nad niemi długo przeciągnioném echem. Daléj i jeszcze daléj stały odwieczne Cumy, od których bramy szczęśliwéj droga słana kamieniem, otoczona grobami, wiodła aż do Rzymu, i z stolicy na Campanii brzegi znużonych mowami na roztrach, siedzeniem w Capitolu, lub choćby wielkością swoją Konsulów, tryumfatorów, zwycięzców, których własne szczęście dławiło.
II
Ale nad wdzięczny brzeg zatoki Cumańskiéj, nad rozkoszne ville Pausilippu, Meseny i Baii, milszém jeszcze schronieniem była Capreä, co z daleka wyglądała tylko na czerwoną skałę, najeżoną świątyniami i kolumny, a zblizka była jak gniazdo najeżone w koło suchemi gałęźmi, w środku miękko wysłane puchami i pióry.
Na przeciw przylądku i świątyni Minerwy, nieopodal od lądu, od którego zdawała się oderwaną umyślnie, spoczywała wyspa różowa jak zmęczony gladiator w cyrku; niedostępna zewsząd i pionowemi skały odcięta, z dwóch stron tylko, od Neapolis i Sycylijskiego morza, dwa szczupłe miała porty a raczéj liche dla statków przystanie, w których od burzy nawet skryć się nie było można. Większe téż łodzie, których na ląd nie podołano wyciągnąć, uciekały w zatokę ku Surrentum, nie śmiejąc tu z akwilonami wojować…
Mimo że wspaniałości Caprei kryły się w jéj dolinach lub niedostępne oku czepiały przy skał szczytach, tyle ich skupiło się na tym szczupłym ziemi kątku, że zdala nawet poznałeś w niéj villę Cezarów, ich rozkazem zmienioną w jeden ogród rozkoszny i marmurowe zamczysko.
Nad cyplem ku Surrentum, wysoko, widać było wieżycę białą i gmach Jowiszowéj villi, piętrzące się do góry, na szczycie Anacapri widniała świątynia bóstwa, przezroczysta, podparta słupów wiązką, a po bokach skał tu i ówdzie białe kolumny szeregami stały niewolnice pilnując drogi, która, to wschodami marmurowemi, to gładką płaszczyzną, spuszczała się w zakryte doliny, opasując gór boki.
Nie było
1
2