Ostrożnie z ogniem. Józef Ignacy Kraszewski
a nic, ale powtarzam paniom, moje nazwisko obce nicby niepowiedziało. To mówiąc ukłonił się, spojrzał powoli na Julję najprzód, potem na Marję z jednakim wyrazem, zbliżył się do konia i ledwie chwycił za cugle, już im z oczów zniknął.
Julja cała zniespokojona, zawołała:
– O na ten raz, to coś doprawdy niepospolitego, jakaś tajemnica – niechcieć powiedzieć nazwiska!
– Gorzej moja Julko, żeś tak niepotrzebnie wdała się w rozmowę.
– Marjo! ty zawcześnie mniszką siebie i mnie chcesz zrobić w dodatku. Cóż tak złego, rozmowa! obojętna!
– Mówiłaś tak żywo.
– Wiesz że inaczej nieumiem.
– Co on pomyśli o nas.
– Co? żeśmy młode i ciekawe.
– A jeśli powie sobie – zalotne?
– Marjo droga, alboż my tego potrzebujemy? mój Boże – nie dośćże jednego spojrzenia twoich ciemnych łzawych oczów, moich niebieskich wesołych, żeby uplątać człowieka. – I przyznam ci się, patrzałam na niego z całej siły, a jeśli go to wejrzenie nie zapali, nie rozmarzy, nie pociągnie, o! gotowam jak ty wstąpić do klasztoru.
– Widzisz Julciu – to już zalotność. Tyś zimna, a chcesz go pociągnąć ku sobie, jest to występkiem, droga moja. —
– Zimna, a któż ci to powiedział?
– A! co ty pleciesz.
Julka pierwszy raz zarumieniona, ukryła twarz na ramieniu towarzyszki, ale rychło podniosła ją śmiejąc się.
– Widzisz jakem cię nastraszyła – ale ja żartowałam tylko; o! wierz mi, to było żartem. Któż się może tak nagle pokochać.
– Siostro – bo mi cię tak wolno nazywać, nikt inaczéj nie kocha jak nagle. – Słyszałam, czytałam, wiem – miłość przychodzi z jednem wejrzeniem.
– Doprawdy? możesz to być —? I Julka poczęła żartować, a tak w pół serjo, w pół śmiejąc się doszły do dworu; Marja zwróciła się do ogrodu. Julja do babki, ale wprzód rozwiązała kwiaty i sznur zielony uniosła z sobą. Już w ganku zastanowiła się przyglądając mu bacznie i z uciechą dziecinną postrzegła na kutasach sutych wiszących u końca głoski J. D., zapewne poczynające imię i nazwisko właściciela. Pospieszyła do babki ze swoją zdobyczą, i choć staruszka łajała ją trochę, choć naganiała rozmowę, a bardziej jeszcze za branie sznura, potrafiła się wytłumaczyć, uniewinnić i pocałunkami a pieszczotami wymówić od napomnień. A bojąc się by wina nie spadła na Marję, wcześnie wszystko wzięła na siebie.
– Teraz, rzekła do babki, musimy koniecznie dowiedzieć się kto to taki. Przypatrzyłam mu się – widać że dobrze wychowany i majętny chłopiec, choć w sukmanie jeździ. Kóń drogi i piękny, wszystko koło niego wytworne, bogate prawie – Babciu, to być niemoże, żebyśmy się nie dowiedziały, co to za jeden przecie.
– A jaki z ciebie ciekawiec! kiwając głową rzekła staruszka – jużciż ci dogodzić potrzeba, bo tajemnica główkę ci przepali. – Sięgnęła za dzwonek i w tejże chwili prawie Wojciech się ukazał.
– Poprosisz do mnie pana Łady.
– Natychmiast jw. pani. I wyprostowany starzec odwrócił się i wyszedł.
– Teraz dziecię, proszę cię, przejdź za krzesło moje, weź książkę w rękę i jak mnie kochasz do niczego się nie mięszaj.
– Jak mnie kochasz! powtórzyła babunia, a nad to zaklęcie nie było dla Julki większego. – Siadła więc za staruszką i milczała, bo już poważny krok pana Łady dawał się słyszeć w sąsiednim pokoju.
Łada, stary szlachcic, dobrej duszy, tęgiego wąsa, okrągłego brzucha, był rządzcą majątku starościnej. Poczciwy człowieczysko, zagorzały myśliwiec, miał tylko jedną wadę, że był gaduła nieznośny, zaczepiwszy go, odczepić się od niego nie było podobna. Od słówka do słówka, z myśli na myśl naskakując, zapytany o pogodę, opowiadał całe życie swoje. —
Miło było spojrzeć na starego Ładę, którego rumiane policzki, wesołe oko, uśmiechające się usta, czoło wypełzłe trochę, ale bez zmarszczka, znamionowały zupełnie szczęśliwego człowieka. I pan Łada opowiadał też, że był bardzo szczęśliwym człowiekiem całe życie, niezapierając się szczęścia wcale; do tego stopnia szczęśliwym, że gdy już żony swarliwej i pijaczki poczynał nie módz znieść dłużej – żona mu nawet w sam czas jakoś umarła. Suta czamara granatowa okrywała rządzcę, który zbliżając się do progu starościnej, począł iść na palcach i nareście uchylił drzwi powolnie, kłaniając się rozweselony, nim wszedł jeszcze.
– Mój kochany Łado, poczęła starościna, kto też to obcy jakiś, już podobno drugi raz, w naszym lesie i pod samym prawie dworem w dąbrowie poluje? moje panienki już go tam drugi raz spotykają.
– Obcy! jw. pani! obcy! w dąbrowie – jak pana Boga mego kocham, wstyd mi wyznać, ale doprawdy niewiem. W całej okolicy jw. pani znam wszystkich myśliwych, ale nikt na nasze ziemie się nie zapędza.
– Przecież mój Łado.
– Jw. pani mi daruje, że niewiem, ale w istocie, samemu mi wstyd.
– Któżby to mógł być? spytała staruszka powolnie – młody, przystojny, na bardzo pięknym siwym koniu i tak zdaje się coś z pańska. —
Pan Łada słupiał, ramiony ruszając. Że niewiem to niewiem, rzekł, ale dowiedzieć się muszę, chociażby niewiedzieć co mnie to kosztować miało. Bo jużciż to takie nadużycie – i co nadto, to nadto! podedworem!
– Zdaje się, że nazwisko jego od D. zaczynać się musi. —
– Jw. pani sądzi? wytrzeszczając oczy, rzekł p. Łada. – Od D.? od D.? —
– Jest bo wiele (bez złej myśli) takich co od D – się zaczynają. A najprzód pan Depczak z Koziej Woli, którego córka poszła za Krzywaczyńskiego z Bzowicz, ale to nędzota; potem Dermański, ale to posesor, i Dazigrodzki – co to był ekonomem w dobrach Radziwiłłowskich i – jeszcze a! Darmula, szlachcic – ale i to uboż. – Wszystko od D – to uboż jw. pani – A żeby tak z pańska coś być miało, to niewiem, w całej taki okolicy. A chwalić Boga zjadłem tu także nie jedną beczkę soli w tych stronach, ot i u jw. państwa osiemnasty rok, i ludzie mnie i ja ludzi znam. – Zamyślił się. —
Korzystając z tej przerwy starościna, usiłowała go pożegnać słowy: No – to się dowiesz panie Łada, i doniesiesz mi.
– A jakże, jw. pani – muszę się dowiedzieć. Jednakże to coś osobliwego! żebym ja kogo w tych stronach nie znał, a jeszcze z waszecia. —
Byłby nieskończenie prawił, bo już mu się zbierało na wyliczenie systematyczne wszystkich sąsiadów, gdy starościna znowu pożegnała go – więc do zobaczenia.
Rad nie rad wysunął się za drzwi mrucząc, ale zaraz w przedpokoju złapawszy Wojciecha, półtory godziny go wytrzymał po setny raz mu opowiadając, jak w r. 1812 Kozacy go zbili, jak uciekał, jak się w lesie chował, jak mu tam jeść nosiła nieboszczka żona, jak potem przez wdzięczność ją poślubił, jak go gryzła, jak go męczyła, jak umarła, jak po niej płakał i td. —
Wojciechowi nogi od stania mdlały, ale wstydził się do tego przyznać, żeby nieprzypisano wiekowi, co on sam tylko na znużenie zwykł był składać.
Następne dnie upłynęły w zupełnie próżnych poszukiwaniach czynnego p. Łady, który rad z pretextu ugadał się przynajmniej do chrypki. Niepospolicie jednak martwiło go niepowodzenie i przed oczy starościnej nieśmiał się stawić. Nikt w okolicy nieznał