Dorożkarz nr 13. Michał Bałucki
na równe nogi, i machinalnie, jeszcze nie zupełnie przytomny, podał mu palto.
– Czy jasny pan prędko wróci? – zapytał wychodzącego.
– Nie prędko. Zgaś światło, i możesz położyć się spać.
Lokaj sprowadził go na dół z świecą i otworzył bramę.
Zgrzyt klucza w zamku obudził śpiącego doróżkarza, który coprędzej ściągał lejce i poprawił się na koźle.
– Na Starowiślną, – rzekł Hulatyński, siadając do doróżki.
Tomasz nie potrzebował bliższego objaśnienia. Wiedział, że na tej ulicy mieszka owa piękna pani, z którą pan jego się spotykał. Znał on niektóre szczegóły z tej sprawy. Podobne rzeczy, gdyby się przytrafiły w niższej klasie, gorszyły by go niesłychanie; ale dla panów Tomasz miał inną miarę sądu. Nie dziwił się więc niczemu, nie gorszył się niczem, i był ślepy i głuchy na wszystko, co widział i słyszał.
Zaciął konie, i powóz potoczył się z turkotem po bruku, rzucając w przelocie światło latarni na zamknięte bramy kamienic i spóźnionych przechodniów.
Na Starowiślnej zatrzymał się przed jedną kamienicą, w której na pierwszem piętrze widać było światło za zielonemi storami.
Hulatyński wysiadł spiesznie, wyjął klucz z kieszeni i zbliżył się do bramy. Nie otworzył jednak, i po chwilowym namyśle, schowawszy na powrót klucz do kieszeni, wrócił do doróżki.
Nie poszedł na górę, choć wiedział, że czekano tam na niego. Nie wiadomo, czy sobie, czy komu innemu chciał oszczędzić przykrości pożegnania.
– Gdzie mam jechać, proszę jasnego pana? do resursy?
– Nie. Jedź przez Wiślną za miasto – rzekł otulając się w palto, bo wiatr chłodny pociągał od rzeki.
Tomasz widząc, że się na dalszą jazdę zanosi, postawił budę, zamknął okna i puścił konie galopem.
Noc była ciemna wilgotna, niebo zakryte brudnemi chmurami, na polach tu i owdzie leżały jeszcze śniegi i bieliły się wśród ciemności, jak płachty porozrzucane; wiatr szumiał gałęziami drzew stojących przy drodze. Hulatyński wpół leżąc puścił wodze myślom, które błąkając się samopas, cofnęły pamięć jego do czasów pierwszej młodości, gdy jeszcze jako dzieciak wychowywał się w towarzystwie bon Francuzek i Niemek. Matkę pamiętał bardzo mało, odumarła go wcześnie. Ojciec nie zajmował się nim wiele, bo rzadko przebywał w domu, chyba gdy goście zjechali się do niego. Wtedy było huczno, wesoło, bo ojciec lubił się bawić. Tam tylko jeździł, gdzie mógł wesoło czas spędzić, z jarmarku na odpust, z imienin na wesele, to znowu za granicę do wód. Raz tylko dłuższy czas przez – parę miesięcy siedział w domu. Było to w czasie, gdy przywiózł dla syna nową bonę Francuzkę, z zadartym noskiem, jasnemi krętemi włosami i figlarnym uśmiechem.
Hulatyński, choć dziecko wtedy, zauważył, że miała oczy jakby z bławatków wykrojone, a rączki małe, delikatne w dotknięciu, jak listeczki, i drobne paluszki. Pamiętał dobrze te paluszki, bo się niemi nieraz przy lekcyi bawił i całował. Co kilka dni widział na tych drobnych paluszkach nowe pierścionki, z najrozmaitszemi kamykami, które błyszczały jak gwiazdki. Później dowiedział się, że to były brylanty wielkiej wartości. Raz zobaczył u niej pierścionek, który widywał przedtem u ojca na małym palcu. Gdy jej zapytał, zkąd ten pierścionek wziął się u niej? – roześmiała się dziwnie, i powiedziała, żeby nie był zbytecznie ciekawym, bo nie urośnie.
Potem ludzie zaczęli mówić we dworze, że będzie miał nową mamę. Cieszył się bardzo z tego. Ale nagle pewnego dnia Francuzka wyjechała, nie pożegnawszy się z nim nawet. Płakał po niej, pobiegł do ojca z prośbą, żeby wróciła, co ojca w taki gniew wprawiło, że go wyrzucił za drzwi.
Następnie przypomniał sobie guwernera, także Francuza, którego sprowadzono dla niego, gdy miał lat szesnaście. Był to bardzo wesoły chłopak; śpiewał po całych dniach przeróżne zabawne piosenki, które mu łatwiej wchodziły w głowę niż nauka. Jeździł razem konno, polowali na różną zwierzynę, a dopiero w chwilach wolnych od tych zajęć coś tam czytywali z historyi lub z nauk przyrodniczych, więcej jednak romanse i powieści dla stylu i wprawy w języku.
Wesoły ów Francuz zawiózł go raz do miasta, żeby zobaczył cyrk. Młodemu chłopcu, który nigdy nie widział kobiet obnażonych, gorąco się zrobiło na ten widok. Goręcej mu jeszcze było, gdy się znalazł w towarzystwie tych dam po widowisku w restauracyi. Wprawdzie były już wtedy ubrane, jak każda inna przyzwoita dama; ale Adaś – to było imię jego, – patrząc na nie, mimowoli uprzytomniał je sobie w myśli w kostiumach, w jakich je przedtem widział.
Często potem robił wycieczki do miasta, rozumie się w towarzystwie guwernera. Wesołe kobietki bawiły się nim wybornie przy kolacyjce, nazywały go swoim małym. Ale kolacyjki takie kosztowały nie mało i pensyjka, którą dostawał od ojca wnet się wyczerpała, o nową nie śmiał mówić. Francuz znalazł i na to sposób: powiedział mu, gdzie ojciec chowa kluczyk od pieniędzy, i wytłumaczył, że ani spostrzeże ubytku, bo tatko ma dużo pieniędzy.
Jakoż istotnie ojciec długo nie spostrzegał, a Adaś był kontent, że mogł woltyżerkom zaimponować. Szczególniej jednę, miss Betty, upodobał sobie najwięcej płacił jej długi, kupował branzolety, kolczyki, chciał nawet uciekać z nią na koniec świata. Nieszczęściem jednak ojciec spostrzegł znaczny ubytek pieniędzy i kosztowności, a doszedłszy kto mu brał pieniądze, na co i za czyją namową, Francuza wypędził, jego zaś oddał do Jezuitów na wychowanie.
Był tam lat parę i porobił znajomości z synami arystokratycznych rodzin, co mu później ułatwiło wejście w progi tak zwanego „wielkiego świata”. Od koleżków swoich nauczył się jeszcze więcej, niż od Francuza i miss Betty. Burzliwe życie zaprowadziło go następnie do zimnych wód na kuracyą. Ojciec jego zachorował także w tym czasie na jakąś chorobę nerek, która zakończyła się śmiercią. Synowi niepełnoletniemu wyrobiono pełnoletność i oddano majątek w ręce.
O tym majątku powtórne chodziły wieści. Wprawdzie w spisie notaryalnym figurowała tylko suma trzykroć pięćdziesiąt tysięcy, ale to był tylko majątek po matce. Starego Hulatyńskiego zaś nazywano powszechnie milionerem. Nikt nie przypuszczał, że hulaszcze życie ojca pochłonęło ogromną fortunę, a młody spadkobierca był tyle próżnym, czy ambitnym, że nie zdradził tego sekretu przed ludźmi i pozwalał domyślać się Bóg wie jakich skarbów, odebranych ciepłą ręką od ojca.
Pochlebiało mu to, że uchodził za milionera, i zaczął żyć, jak milioner. A że procenta nie wystarczały na takie życie, więc co rok dobierał sobie z gotówki. W ten sposób majątek jego zmniejszał się co rok. Nie robił sobie nic z tego, i nie zmienił trybu postępowania, trzymając się zasady, że lepiej żyć krótko, a dobrze, niż długo a bylejako. Żył więc i używał nie rachując się z wydatkami.
Szalona hojność jego zwracała uwagę wszystkich, jednała mu przyjaciół, uwielbiany był bohaterem w swoim rodzaju, którego palcami wskazywano na ulicy, o którym dziwy opowiadano w salonie. Ta sława odurzała go i szalała jeszcze więcej. Ułożył sobie w myśli, że będzie tak żył dopóki będzie można, dopóki mu starczy na wszystko, a gdy cały majątek wyczerpie się do dna, wtedy nić życia się przerwie i finita la comedia. Skończy, jak meteor.
Teraz właśnie doszedł do takiej ostateczności.
Oprócz mebli, wartujących do sprzedania z parę tysięcy, miał całego majątku jeszcze tyle, że mógł zapłacić służbę, mieszkanie i wyprawić lukulusową biesiadę dla przyjaciół. O tej biesiadzie miejscowe gazetki rozpisały się szeroko, wygłaszając na rzecz jego szumne panygiryki, w których było o „iście staropolskiej gościnności”, „uczcie Wierzynka” itd. Uczta owa odbyła się wczoraj, dziś po niej zostało mu w pugilaresie zaledwie