Dr. Murek zredukowany. Tadeusz Dołęga-mostowicz
to trudno! Niema najmniejszej nadziei. Tak.
– Ja też nie liczyłem na etat – pośpieszył zaznaczyć Murek.
– Nie liczył pan?… Bardzo słusznie. Ba, może dojść do obniżki uposażeń. Ministerstwo krzywi się na wysokość budżetów w samorządach. Zwłaszcza na koszty administracji. Tak. Tymczasowa rada miejska też mnie ciśnie. Hm… Nie wiem, czy nie będę zmuszony przeprowadzić… redukcji. Tak… hm… właśnie redukcji…
Odwrócił się, obciągnął marynarkę, chrząknął i zapalił papierosa, a raczej usiłował go zapalić, bo mu zapałki jedna po drugiej gasły. Murek wydobył swoją zapalniczkę i podał Niewiarowiczowi ogień.
Prezydent zerknął ku niemu i powiedział:
– No, doktorze, ale trzeba zabrać się do roboty. Dowidzenia!…
Murek wrócił do swego pokoju i zabrał się do pracy. Szybko załatwił bieżące prawy, poczem wyszedł do poczekalni, by rozsegregować interesantów. Woźni jeszcze nie wiedzieli o nowym podziale kompetencyj: trzeba było petentów skierowywać do Lassoty, Kubinowskiego, Jelczy, lub też zostawić sobie. W związku z tem wynikło pewne zamieszanie, tem większe, że jak zwykle pod koniec miesiąca, interesantów było wielu. Do pierwszego grudnia zostawało trzy dni.
Przypominał o tem nietylko napływ roboty w magistracie lecz i przyroda. Zima nadchodziła szybkim krokiem. Od południa zaczął padać śnieg. Pokrył białą warstwą dach dwupiętrowej kamieniczki naprzeciw, drzewa przed cukiernią Kesla, ratuszowe sztachetki i sięgające okien kopulaste tuje. W biurze zrobiło się bardzo jasno i zdawało się cieplej, chociaż mróz wzrastał, a śnieg nie przestawał padać.
Około czwartej, gdy wychodził z magistratu, spotkał Murek panie Horzeńskie. Matka w szerokiem karakułowem futrze wyglądała pękato i ciężko przy Nirze, jeszcze, zdawało się, wyższej i wysmuklejszej w popielicowym żakiecie, który jej sięgał zaledwie do bioder, odsłaniając całą długość nóg, obciągniętych wąską spódnicą z szorstkiego angielskiego materjału.
Obie panie obładowane były paczkami. Wychodziły właśnie ze sklepu Rubinkrauta i ucieszyły się ze spotkania kogoś, gotowego do uwolnienia ich od ciężaru.
– Tylko do dorożki – usprawiedliwiała się pani Horzeńska – sądzę, że znajdziemy je przy rogu.
Przy rogu jednak okazało się, że lepiej przejść się i Murek odprowadził je aż do willi.
– Nie jest pan dzisiaj specjalnie rozmowny – powiedziała mu na pożegnanie Nira z odcieniem niezadowolenia.
– Ja? – opamiętał się. – Ale cóż znowu!…
– Słowa z pana nie można wydobyć.
Pani Horzeńska uśmiechnęła się i konwencjonalnie dodała:
– Cóż, to przywilej zakochanych…
– Przesadzasz, mamo – odezwała się Nira. – Pan Franek nawet nie ucieszył się z naszego spotkania…
Spojrzał na nią z wyrzutem. Już chciał powiedzieć, że nie powinny gniewać się na jego humor, gdyż miał w biurze rozmaite przykrości, ale ugryzł się w język. Natomiast przypomniał sobie, że Jabłkowski, dzierżawca placów tennisowych w miejskim parku, zawiadomił go o otwarciu ślizgawki. Zaproponował też Nirze, by poszli tam wieczorem.
– A dobrze – ożywiła się. – Niech pan wstąpi po mnie o siódmej. Mamo, nie masz nic przeciwko temu?
– Nie, jeżeli pan mi obieca, że nie zaziębi Niry…
– Obiecuję najsolenniej.
– Więc do siódmej!
– Rączki całuję.
Zawrócił w stronę klubu, lecz przeszedł mimo. W klubie spotkałby wielu kolegów, a nie chciał ich widzieć. W restauracji Wiecheckiego obiad kosztował o trzydzieści groszy drożej, ale było pusto. Jadł bez apetytu, zato wypił kilka większych wódek, bo gryzły go myśli.
Nie rozumiał, co mogło wpłynąć na zmianę ustosunkowania się doń Niewiarowicza. Jako urzędnik, nic nie miał sobie do wyrzucenia. Jeżeli zaś wchodziły w grę owe fantastyczne „szkielety w szafie”, o których mówił mecenas Boczarski, to popierwsze nigdy do żadnych organizacyj nie należał, polityką nie zajmował się, prawomyślności swojej mógł dowieść, a powtóre sam prezydent najkategoryczniej wykluczył podobne insynuacje.
– Zatem, co się stało? – zachodził w głowę.
Bo jednak coś się stać musiało. Nie mogło to wszystko spaść z nieba wraz z pierwszym śniegiem. I skąd nagle prezydent doszedł do doradzenia mu Izby Skarbowej?… Albo te napomknienia o oszczędnościach w magistracie, o redukcjach?… Nie zamierza go chyba nastraszyć i w ten sposób przygotować do obniżki pensji. Dla Murka jakakolwiek obniżka byłaby ciosem poważnym ze względu na owe raty, któremi spłacał zamówione meble, no, i ze względu na jego przyszły rodzinny budżet…
– Co się stało? – powtarzał sobie w kółko i w kółko wracał od jednej myśli do drugiej. Nie umiał jednak znaleźć z nich wyjścia. Wypił jeszcze kieliszek wódki i zgniewał się:
– A niech sobie będzie, jak ma być!
Zapłacił i poszedł do domu przebrać się, a pięć przed siódmą dzwonił już do drzwi willi Horzeńskich. Nie chcąc zdejmować kożuszka, czekał w przedpokoju dobre pół godziny, zanim wybiegła Nira, ubrana cała na biało i jeszcze piękniejsza (w tym stroju nikt jej piękności nie może odmówić – pomyślał), niż zawsze. Trochę skrzywiła się, że nie wziął dorożki, ale ostatecznie orzekła, że powietrze jest cudowne i nawet nie chciała oddać narzeczonemu swoich łyżew, któremi dzwoniła wesoło.
Właściwie nigdy dotychczas nie zdarzyło się, by mogli tak długo być we dwójkę i to rozpromieniło Murka. Nira była swobodniejsza, prawie radosna i niemal zalotna. Patrzył w nią, jak w słońce.
– Boże! – mówił prędko, jakby chciał zdążyć powiedzieć jej jak najwięcej. – Boże! Jaka pani jest cudna. To trudno sobie wyobrazić, że to nie fantazja, ale rzeczywistość, że to się stanie, że nikt inny, tylko właśnie ja, że…
– Ale co „że”!? – śmiała się. – Niechże już pan skończy.
– Przez całe życie nie skończę. To tak, jak litanja, czy jeszcze lepiej: nowenna do pani. Wie pani, że nieraz czytałem o miłości, ba, widziałem ludzi, którzy się kochają, ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że w tem niema krzty przesady! O, ja i panią nauczę kochać tak mocno, tak szalenie, jak ja. Panno Niro! Zobaczy pani, jakie to olbrzymie szczęście…
– Przecież kocham pana – wtrąciła lekko.
Aż zatrzymał się na chwilę:
– Kocha mnie pani?… Kocha?… – mówił nagle scichłym głosem. – Niech pani to powtórzy, panno Niro, proszę powtórzyć!…
– Oj, nudzi pan – zlekka się zniecierpliwiła.
– A widzi pani… – zawyrokował melancholijnie.
– Już się pan robi ślamazarny?
– Nie, nie – ożywił się Murek. – Ale ja panią zarażę swoją miłością…
Nira spojrzała nań poważnie:
– Niech mi pan najpierw powie, co to jest miłość?
– A pani nie wie?
– Wiem – odpowiedziała stanowczo. – Miłość, to płomień, to szaleństwo, to ślepota, to chęć zatracenia samej siebie, wtopienia się w kochanego człowieka. Bez reszty. To chęć, to potrzeba unicestwienia swojej woli, psia uległość i szczęście rodzące się pod dotykiem ręki… Pod każdym dotykiem, czy to będzie pieszczota,