Trzej muszkieterowie. Александр Дюма
Bonacieux znalazł się w opałach; miałże przeczyć wszystkiemu, czy mówić? Przecząc, ściągnąć mógł na siebie podejrzenie, iż za wiele wiedział, a nic nie chciał wyznać; mówiąc zaś, dawał dowody dobrych chęci.
Postanowił mówić.
– Posądzam – rzekł – wysokiego bruneta, o dumnej postawie, wyglądającego na wielkiego pana; śledził nas kilkakrotnie, jak mi się zdawało, gdy chodziłem na spotkanie żony do furtki Luwru, aby ją zaprowadzić do domu.
Urzędnik okazał pewne zaniepokojenie.
– Jakże się nazywa? – zapytał.
– O! tego wcale a wcale nie wiem. Gdybym go jednak spotkał, poznałbym natychmiast, zaręczam, choćby wśród tysiąca ludzi.
Zachmurzyło się czoło urzędnika.
– Poznałbyś go wśród tysiąca, powiadasz? – ciągnął dalej.
– To jest – podchwycił Bonacieux, czując, że się zanadto pospieszył – chciałem powiedzieć…
– Mówiłeś, że poznałbyś go – rzekł zastępca sędziego – dosyć zatem na dzisiaj; zanim dalej pójdziemy, musi być ktoś zawiadomiony, iż znasz tego, który ci porwał żonę.
– Ależ ja nie mówiłem, że go znam! – zawołał zrozpaczony Bonacieux – powiedziałem przeciwnie…
– Wyprowadzić więźnia – rzekł do stróża urzędnik.
– A dokąd?… – zapytał woźny.
– Do lochu?
– Do którego?
– O! do pierwszego lepszego, byle dobrze zamknąć – odrzekł zastępca sędziego z obojętnością, która zgrozą przejęła biednego Bonacieux.
– O! biada nieszczęsnej mej głowie!… – mówił sobie w duchu – żona moja widocznie przeskrobała straszliwie; myślą, że jestem jej wspólnikiem i razem z nią karać mnie będą: wygada się, przyzna, że zwierzyła mi się ze wszystkiego; kobieta to zawsze kiepska głowa! Do pierwszego lepszego lochu!… tak! noc tylko mignie, a jutro pod koło lub na szubienicę! O! Boże mój, Boże! ulituj się nade mną!…
Nie zważając bynajmniej na lamentacje imci pana Bonacieux, z któremi zresztą oswojeni byli, dwaj stróże ujęli więźnia pod pachy i uprowadzili, gdy tymczasem komisarz pisał naprędce list, na który czekał woźny. Bonacieux ani oka nie zmrużył, nie dlatego, ażeby więzienie było zbyt nieprzyjemne, ale, że go dręczył straszliwy niepokój.
Całą noc przesiedział na stołku, drżąc za najmniejszym szelestem, a gdy pierwsze promienie słońca wdarły się do więzienia, wydało mu się, jakoby poranek przywdział barwy żałobne.
Naraz wzdrygnął się cały, usłyszał bowiem odsuwanie rygli. Pewien był, iż przychodzą, aby go na rusztowanie poprowadzić; kiedy więc zamiast kata, którego się spodziewał, ujrzał po prostu znanego mu zastępcę sędziego i woźnego, gotów był rzucić się im na szyję.
– Sprawa twoja, mój poczciwcze, zawikłała się okrutnie od wczorajszego wieczora – rzekł doń urzędnik – i radzę ci prawdę całą wyznać, bo tylko skrucha twoja, może zażegnać gniew kardynała.
– Ależ gotów jestem wszystko powiedzieć… wszystko przynajmniej, co wiem. Pytaj mnie pan, proszę.
– Najpierw, gdzie jest twoja żona?
– Powiedziałem przecie panu, iż mi ją porwano.
– Tak, lecz wczoraj o piątej po południu uciekła dzięki twojej pomocy.
– Żona moja uciekła!… – krzyknął Bonacieux – O! nieszczęsna! Panie, jeżeli się tak stało, to nie z mojej winy, przysięgam!…
– Cóż więc robiłeś u pana d’Artagnan, sąsiada twojego, z którym w ciągu dnia miałeś długą naradę?
– A! tak panie sędzio, to prawda, przyznaję, iż zawiniłem. Byłem u niego.
– Jaki był cel tych odwiedzin?
– Prośba, aby mi dopomógł w odnalezieniu żony. Sądziłem, iż mam prawo upominać się o nią; byłem widocznie w błędzie, błagam więc pana o przebaczenie.
– A pan d’Artagnan cóż na to?
– Przyobiecał mi pomoc, spostrzegłem jednak wkrótce, że mnie zdradza.
– Zeznajesz to w obliczu sprawiedliwości. Pan d’Artagnan zawiązał z tobą przymierze, na mocy którego zmusił do ucieczki służbę policyjną, która przyaresztowała twoją żonę i ukrył ją przed wszelkiem poszukiwaniem.
– Pan d’Artagnan moją żonę wykradł?… Co pan mówisz?
– Na szczęście, mamy go już w ręku i będziesz z nim skonfrontowany.
– A! i owszem – zawołał Bonacieux – bardzo mi będzie przyjemnie twarz znajomą zobaczyć.
– Wprowadzić tu pana d’Artagnana – rzekł komisarz do stróżów.
Wprowadzono Athosa.
– Panie d’Artagnan – rzekł do niego urzędnik – zeznaj, co zaszło pomiędzy tobą a tym oto panem.
– Ależ to nie pan d’Artagnan! – zawołał Bonacieux.
– Jakto? nie pan d’Artagnan? – wykrzyknął zastępca sędziego.
– Nie!… ależ nigdy w świecie!… – odrzekł Bonacieux.
– Więc jak się ten pan nazywa? – zapytał urzędnik.
– Nie mogę panu powiedzieć, bo go nie znam.
– Co?… nie znasz go?
– Nie.
– Nie widziałeś go nigdy?
– I owszem, ale nie wiem, jak się nazywa.
– Nazwisko pańskie? – zapytał urzędnik.
– Athos – odpowiedział muszkieter.
– Ależ to nazwisko nie człowieka, tylko góry! – zawołał badacz, tracąc poniekąd głowę.
– To jest moje nazwisko – odrzekł spokojnie Athos.
– Powiedziałeś jednak, że nazywasz się d’Artagnan.
– Ja?
– Tak, pan.
– Właściwie to mnie powiedziano: „Jesteś panem d’Artagnan?” Odpowiedziałem: „Czy tak?” Stróże wasi zakrzyczeli mnie, że są tego pewni. Nie chciałem im przeczyć. Zresztą mogłem się mylić.
– Panie, ubliżasz pan majestatowi sprawiedliwości.
– Bynajmniej – odparł spokojnie Athos.
– Pan jesteś d’Artagnan?
– Widzisz pan, że sam mówisz to jeszcze.
– Ależ… powiadam panu sędziemu – zawołał z kolei Bonacieux – iż nie ma najmniejszej wątpliwości. Pan d’Artagnan jest moim lokatorem, a że nie płaci mi komornego, tembardziej muszę go przecie znać. Pan d’Artagnan to młodzieniec najwyżej dwudziestoletni, a ten pan ma co najmniej trzydzieści lat. Pan d’Artagnan służy w pułku pana Desessarts, a ten pan jest z kompanji muszkieterów pana de Tréville. Przypatrz się, panie sędzio, mundurowi.
– To prawda – mrukną! urzędnik – prawda, do licha!…
W tej chwili drzwi otwarto z pośpiechem i posłaniec, wprowadzony przez jednego z odźwiernych Bastylji, doręczył urzędnikowi list.
– O!