Trzej muszkieterowie. Александр Дюма
a usta jak świeżo rozkwitłą różę. Rozmawiała z nieznajomym, wielce ożywiona.
– Jego eminencja zatem rozkazuje mi… – mówiła.
– Niezwłocznie powrócić do Anglji i donieść mi bezpośrednio, czy książę wyjeżdżał z Londynu.
– A co do innych zleceń? – zapytała piękna podróżna.
– Są one zawarte w tem oto pudełku, które pani otworzy, ale dopiero po tamtej stronie kanału.
– Dobrze… a co pan ze sobą zrobi?
– Ja powracam do Paryża.
– Nie ukarawszy tego zuchwałego chłopaka? – zapytała dama.
Nieznajomy zabierał się do odpowiedzi, lecz, zanim usta otworzył, d’Artagnan, który słyszał to wszystko, skoczył i stanął na progu.
– Oto jest właśnie ten zuchwały chłopak, który sam innych karze – zawołał – a jak na teraz mam nadzieję, że ten, którego ukarać powinien, nie wymknie mu się, jak za pierwszym razem.
– Czy tak? – odparł nieznajomy, marszcząc brwi.
– Nie, nie śmiałbyś wobec kobiety uciekać, tak przypuszczam przynajmniej.
– Zastanów się – krzyknęła milady, widząc, że szlachcic już chwyta za szpadę – pomyśl, że najmniejsza zwłoka wszystko może zgubić.
– Masz słuszność – zawołał – jedźmy więc, każde w swoją stronę.
I skinąwszy jej głową na pożegnanie, skoczył na konia, a jednocześnie woźnica karety śmignął potężnie batem nad swoim zaprzęgiem. Ruszyli galopem, każde z nich pędząc w przeciwnym kierunku.
– Hej! hej! A rachunek niezapłacony – wrzeszczał gospodarz, którego względy dla podróżnego, we wzgardę się zamieniły, na widok, że odjeżdża, nie zapłaciwszy należności.
– Zapłać, gamajdo! – krzyknął w pełnym galopie podróżny na swego pachołka, który, rzuciwszy parę sztuk srebra pod nogi oberżysty, podążył za swoim panem.
– A! łotr. A! łajdak, szlachcicem podszyty! – krzyczał d’Artagnan, goniąc za obydwoma.
Lecz ranny nie odzyskał jeszcze o tyle sił, ażeby wytrzymać podobne wstrząśnienia. Zaledwie ubiegł kilka kroków, poczuł szum w uszach, świat zawirował mu przed oczami, nareszcie krwawa chmura zasłoniła mu oczy, i padł na środku drogi, wołając jeszcze:
– Podły! podły! podły!…
– To prawda, że podły – mamrotał oberżysta, podszedłszy do d’Artagnana i próbując jemu się teraz przypodobać i pogodzić się z biedakiem, jak owa czapla w bajce ze ślimakiem.
– Podły! podły!… – powtarzał d’Artagnan – ale ona bardzo piękna!
– Co za ona? – zapytał oberżysta.
– Milady – wybełkotał d’Artagnan i zemdlał po raz drugi.
– A! i tej milady nie mam – rzekł do siebie gospodarz – ha! chociaż ten mi pozostaje z pewnością, na kilka dni conajmniej. W każdym razie jedenaście talarów w zysku.
Wiadomo, że suma taka znajdowała się w sakiewce d’Artagnana.
Oberżysta liczył na jedenaście dni choroby, czyli po talarze na dobę.
Ale osoby chorego nie wziął wcale w rachubę.
Nazajutrz o piątej z rana d’Artagnan podniósł się, zeszedł sam do kuchni, zażądał, prócz innych rzeczy, których spis nie doszedł do nas, wina, oliwy, rozmarynu, i, z receptą macierzyńską w ręce, sporządził sobie balsam, którym liczne rany swoje namaściwszy, sam je opatrywał, nie chcąc dopuścić żadnego lekarza. Dzięki zbawiennym skutkom balsamu cygańskiego, a być może i nieobecności lekarzy, stanął na nogi jeszcze tego wieczora, a nazajutrz był już prawie wyleczony.
Kiedy przyszło płacić za rozmaryn, wino i oliwę, jedyny wydatek jego, sam bowiem djetę najściślejszą zachował, gdy przeciwnie żółty konik, jak dowodził oberżysta, zjadł trzy razy więcej, niż przypuścić było można, d’Artagnan znalazł wprawdzie w kieszeni swój podarty woreczek aksamitny z jedenastoma talarami, lecz list, adresowany do pana de Tréville, zniknął bez śladu. Począł więc z największą cierpliwością poszukiwać listu, po dwadzieścia razy wywracał kieszenie, szperał po mniejszych kieszonkach, grzebał w zawiniątku, otwierał i zamykał woreczek; ale, skoro nabrał przekonania, że trzeba list uważać za stracony, wpadł w trzeci paroksyzm gniewu, co omal znów nie spowodowało powtórnego użycia wina i oliwy rozmarynowej; bo na widok tego zapaleńca, grożącego, że wszystko, co w domu napotka, w drobne kawałki potłucze, jeżeli listu nie znajdzie, gospodarz znowu pochwycił za oszczep, połowica jego za miotłę, a parobcy za kije, te same, które poprzedniego dnia były w robocie.
– List! mój list polecający! – krzyczał d’Artagnan – albo klnę się, że wszystkich nadzieję na szpadę, jak jarząbki na rożen.
Nieszczęściem jednak, okoliczność pewna sprzeciwiała się spełnieniu tej groźby, bo w pierwszej walce szpada jego, jak mówiliśmy, została złamana na dwoje, o czem najzupełniej zapomniał. Z tego wynikło, że gdy d’Artagnan chciał ją z pochwy wydobyć, znalazł się uzbrojony, lecz tylko w odłamek na sześć czy osiem cali długi, który, gospodarz najstaranniej wsunął mu do pochwy, resztę klingi obciętej dla siebie sprzątnął i potem na szpikulec obrócił.
Prawdopodobnie jednak rozczarowanie to nie byłoby powstrzymało młodego zapaleńca, gdyby nie uwaga, uczyniona przez oberżystę, że gość jego słusznie tak ubolewa nad utratą listu:
– Ale, to prawda – odezwał się, opuszczając oszczep – gdzie może być ten list?
– Tak, gdzie ten list? – krzyczał d’Artagnan. – Powiadam wam, że to list do pana de Tréville i musi się znaleźć, już on na to poradzi! no! on na to poradzi!…
Groźba ta ostatecznie upamiętała oberżystę. Bo po królu i kardynale, pan de Tréville był człowiekiem, którego imię najczęściej powtarzali zarówno wojskowi jak i mieszczanie. Wprawdzie ojciec Józef żył jeszcze, lecz imię jego po cichu tylko wymawiano, taką grozą przejmowała Szara eminencja, jak nazywano samego kardynała. Odrzuciwszy więc oszczep na stronę i zalecając żonie, aby to samo uczyniła z miotłą, a parobkom z kijami, oberżysta pierwszy dał przykład szukania zatraconego listu.
– Czy ten list zawiera coś ważnego? – spytał po chwili nadaremnych szperań.
– Spodziewam się! – krzyknął gaskończyk, który miał nadzieję utorować nim sobie drogę do dworu – list ten stanowi o moim losie.
– Może w nim były obligi hiszpańskie? – pytał zaniepokojony oberżysta.
– Obligi na osobisty skarbiec królewski – odparł d’Artagnan, który, obiecując sobie przy pomocy listu wejść do służby Jego Królewskiej Mości, sądził, iż śmiało mógł tak odpowiedzieć.
– Tam do djabła! – jęknął zrozpaczony oberżysta.
– Mniejsza o to – kończył d’Artagnan z zacięciem, cechującem jego pochodzenie – pieniądze to jeszcze nic! Wolałbym tysiąc pistolów stracić, aniżeli to pismo.
Tak samo mógł powiedzieć o dwudziestu tysiącach, lecz wstrzymała go nieśmiałość młodzieńcza.
Zmożonemu poszukiwaniami oberżyście nagła myśl strzeliła do głowy.
– Ten list wcale nie zginął – zawołał.
– A! – odezwał się d’Artagnan.
– Nie,