Groźny cień. Артур Конан Дойл
przeciągły, wymowny i trochę proszący wyraz czarnych oczu i serdeczne, ciepłe słowa dźwigały pokornych i wiodły w zawrotny wir wyżyn.
Niepodobna było jednak dosięgnąć tych szczytów.
Dla mnie pozostawała zawsze istotą niedościgłą, nieskończenie daleką, i królewsko dumną.
Nigdy nie umiałem pozbyć się tego uczucia, nigdy, pomimo przykrości, jaką mi to sprawiało i najkunsztowniejszych rozumowań.
Cokolwiek przemyślałem, nie mogłem jednak uznać, że ta sama krew płynęła i w jej żyłach, że była właściwie moją cioteczną siostrą i wieśniaczką, tak jak ja wieśniakiem.
Im więcej też ją kochałem, tem większą mię napełniała nieśmiałością, i obawą, ona zaś spostrzegła to o wiele wcześniej, niż domyśliła się pierwszego…
Kiedy byłem zdaleka, doznawałem dziwnego podniecenia i krew szybciej obiegała moje młode ciało, skoro zaś znaleźliśmy się razem, milkłem i drżałem tylko z trwogi, żeby jej nie obrazić jakiem nieopatrznem słówkiem, nie naprzykrzyć się sobą, nie rozdrażnić.
Gdybym wtedy znał głębiej naturę niewieścią, nie dręczyłbym się tak może napróżno, a z pewnością umiałbym lepiej wykorzystać chwile.
– Ogromnie zmieniłeś się, Jack'u, zupełnie niepodobny jesteś do dawnego – oznajmiła mi kiedyś Edie, przeciągle patrząc z pod rzęs czarnych i prześlicznych.
– Co innego mówiłaś, skorośmy się przywitali – zauważyłem zmienionym, któremu jednak usiłowałem nadać obojętność, głosem.
– Mówiłam, bo miałam na myśli po prostu twój wygląd, a teraz uderza mię twoje dziwne zachowanie. Wtedy byłeś ze mną despotyczny i szorstki i wszystko robiłeś po swojemu. Taki prawdziwy, mały mężczyzna. Pamiętam jeszcze te, wiecznie potargane, włosy i oczy, pełne złośliwości i coraz to pomysłowszych figlów! Dziś jesteś melancholijny i jakby trochę senny, z ust twoich płyną słówka miodowe…
– Każdy się z czasem wyrabia – przerwałem, cały drżący.
– Tak… ale… wolałam ciebie takim, jakim wtedy byłeś – szepnęła bardzo cicho.
Ogarnęłem ją szybkiem spojrzeniem. Myślałem zawsze, iż dotąd jeszcze nie przebaczyła mi dawnego traktowania.
Bo, żeby tego rodzaju „sposób bycia” mógł przypadać do smaku komu innemu, niż osobnikowi zbiegłemu z domu waryatów (bo tak przedstawiały mi się dzisiaj dawne moje figle), to już stanowczo przechodziło zakres mej inteligencyi.
I nagle stanął mi w oczach czas, w którym zastawszy ją, naprzykład, na progu, z książką na kolanach, umieszczałem na końcu giętkiego, leszczynowego pręcika drobne kuleczki gliny i poty w nią ciskałem, póki nie wybuchnęła płaczem.
Albo, schwytawszy w potoku Corriemuir największego, jakiegom mógł upolować, węgorza, ścigałem ją z tym węgorzem w ręku, z taką zaciekłością, że, nawpół martwa ze strachu, wpadała do kuchni, biegła do kolan mej matki i kryła się pod jej zbawczym fartuchem, ojciec zaś wymierzał mi potężne uderzenie warząchwią, albo czem miał pod ręką, zwykle w ucho, które – razem z węgorzem – odrzucało mię gdzieś, aż pod kredens…
Więc tego żałowała?…
A zatem będzie musiała się obejść, bo prędzej uschłaby mi ręka, nim popełniłbym znowu którąś z dawnych okropności.
Wtedy także po raz pierwszy uchwyciłem wątek i dostrzegłem charakterystyczny rys dziwnej, niezrównoważonej, natury kobiecej, i przyszła mi do głowy myśl genialna, że mężczyzna nie powinien zapuszczać się w żadne, karkołomne na temat ów, dociekania, a tylko mieć się na baczności i usiłować uczyć się, uczyć się, uczyć…
I przez chwilę znaleźliśmy się wreszcie na jednym poziomie, mianowicie, skoro oświadczyła, że zawsze robi to tylko, co jej się podoba i jak się jej podoba. Potem dodała z figlarnym uśmiechem, że jednak nie byłoby to nieprzyjemnie mieć mię tak na swoje usługi, jak naprzykład Rob jest posłuszny na głos rozsądku, objawiający mu się przez usta pewnego młodzieńca…
Tu każdy pomyśli, że jednak byłem kapitalnie głupi, pozwalając wodzić się pięknej dziewczynie na pasku.
I może w tem znalazłoby się ziarnko prawdy, należy przecież pamiętać, iż wtedy nie znałem żadnych prawie kobiet, z tą zaś spotykałem się pod jednym dachem.
Na głębsze usprawiedliwienie swoje dodam jeszcze, że Edie – jako rodzaj – rzeczywiście była niezwykłą rzadkością, przytem, mogę z czystem sumieniem zapewnić, iż miała „mocną głowę” i ujarzmiała po mistrzowsku.
Naprzykład major Elliott.
Człowiek ten pochował trzy żony i uczestniczył w dwunastu walnych bitwach.
Tymczasem Edie mogłaby owinąć go koło swojego paluszka, – niby mokrą szmatkę, – Edie, siedmnastoletnia dziewczyna, która zaledwie opuściła pensyę.
Jakoś wkrótce po jej przyjeździe spotkałem starego, wychodzącego z naszego folwarku. Szedł powoli i kulał, jak zwykle, jednak policzki dziwnie miał rozrumienione i nowy migotliwy błysk w oczach. Wyglądał o dziesięć lat młodziej.
Raz po raz podkręcał siwe wąsy, aż nastawił je w końcu niby szydła, prawie na linii oczu, a zdrową nogą stukał z taką butą, jakby conajmniej stawał do gry w foot ball.
Co ona mu powiedziała?
Jeden Bóg tylko wiedział, przecież niedobre przeczucie ścisnęło mi serce i w głowie jęło szumieć, jak po starem winie.
– Koniecznie chciałem się z tobą zobaczyć, mój chłopcze – odezwał się major rzeźko – ale już późno i będę musiał wracać. Nie żałuję jednak trudu, gdyż miałem sposobność poznać la belle cousine, najbardziej zachwycające, najpowabniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem, mój kochany!
Styl miał ceremonialny i trochę szorstki, a przytem zwyczaj wtrącania kiedy niekiedy wyrazów francuskich, które pozbierał w wyprawach swoich po szerokim świecie.
Zaczął z zapałem opowiadać coś o Edie, ja zaś słuchałem jak na rozżarzonych węglach, gdy nagle dostrzegłem wyglądający mu z kieszeni róg gazety.
Uczyniło mi się nieco lżej na sercu, wiedziałem już powód wizyty, staruszek chciał, jak zwykle, podzielić się wiadomościami z wojny.
W West Inch'u trudno było o dzienniki.
– Co słychać nowego, majorze? – spytałem zaraz, rad, że mogę zmienić drażliwy dla mnie temat.
Wyciągnął gazetę z kieszeni i wstrząsnął nią tryumfalnie.
– Sprzymierzeni wygrali wielką bitwę, mój kochany – oznajmił z radosną dumą. – Myślę, że Nap niedługo już wytrzyma! Saksończycy go wyrzucili, pod Lipskiem doznał niepowodzenia, co się zowie! C'est parfait, drogi chłopcze. Wellington tymczasem przebył Pireneje, a pułki Graham'a dotrą w krótkim czasie do Bayonne'y.
Wyrzuciłem z uniesieniem kapelusz w powietrze.
– Więc wojna nareszcie się skończy?! – zawołałem głośno.
– Wielki czas na to – odparł major z niezwykłą powagą. – Morza krwi wytoczono. I myślę, że może nie warto wspominać ci o tem, co tłukło mi się po głowie ostatnimi czasy?
– Co takiego? – podchwyciłem niespokojnie.
– Przychodziło mi na myśl, że nic tu właściwie nie robisz – zaczął zwolna – ponieważ zaś moje kolano nabiera potrosze dawnej sprężystości, zapragnąłem wstąpić znowu w służbę czynną. I zapytywałem się w duchu, czy nie pociągnęłaby