Klechdy polskie. Bolesław Leśmian
z jego oczu. Ani znaku, ani śladu po sobie z rozmysłu pewno nie zostawił. A ma miejscu Gryza zjawił się kozioł czarny, jako zastępca nagły a nieprzewidziany.
Takie to on zajęcie dla siebie po nocy obmyślił! – zawołał w duchu Kiepas, do cna zgorszony. – Nie dość mu tego, że Gryzem jest na utrapienie własne i cudze! Chce mu się jeszcze od czasu do czasu dla rozrywki piekielnej w kozła się przerzucać!… Udawał przede mną, że kozła na jarmarku nabył, a pewno go z rąk czartowskich dla niegodnego użytku otrzymał… A może to nawet i nie kozioł był, jeno on sam w dwóch zarówno nikczemnych osobach!… Dobrze się stało, żem kozła nie odkupił. Niech no ja teraz popatrzę, co ten kozioł pod latarnią uczyni!
Kozioł postał pod latarnią chwilę małą, równą tej, którą Gryz przedtem koło chałupy stojąco spędził, i opuszczając niespodzianie latarnię, ku chałupie Gryza się skierował.
Szedł krokiem powolnym i na pozór niedbałym, nieochajnie4 kręcąc zadem i powłócząc długą szerścią5, niby spódnicą postrzępioną.
Ledwo dotarł do chałupy, Kiepas od nadmiaru zwichniętego na umyśle zdziwienia rękami w powietrzu, jak wiatrak, bezładnie zatrzepotał. Kozioł znikł z jego oczu, niby starannie z oblicza ziemi zdmuchnięty, a na jego miejscu Gryz zjawił się pilnie – tym razem jako odmianek kozła.
Postał chwilę małą, odpowiadającą ściśle owej, którą kozioł przedtem koło latarni zwlókł, i machnąwszy dłonią, wszedł do chałupy i drzwi za sobą zatrzasnął.
Jakiś ty mądry! – pomyślał Kiepas z radością złowieszczą w duszy. – Córkę rodzoną do miasta z chałupy wygnałeś, aby ci tylko w twych wybrykach czartowskich nie przeszkadzała! Wiem teraz przynajmniej, z kim mam do czynienia! Nie wiem tylko, kto w twej chałupie główną i odpowiedzialną jest osobą. Czy ty, czy kozioł, czy oboje razem? Kto z was gospodarzy, a kto komu usługuje? Myślisz, że ci bezkarnie ujdzie twoja nocna w dwie osoby przechadzka i że nikt jej nie widział? Ciekawym, jak mi w oczy spojrzysz, gdy zapytam o to, co się na oczach moich stało!
I Kiepas krokiem zwycięskim zbliżył się do chałupy Gryza.
W chacie ciemność panowała i cisza.
Jeno w głębinie sadu mocował się ze sobą ledwo pochwytny dla ucha a mozolny szmer, jakby w nim po ciemku łódź samotna do brzegu nieznanego przybijała.
Kiepas twarz do szyby przywarł i nakryciem dłoni oczy postronnego światła pozbawił, aby je z wnętrzem izby połączyć.
Ciemno było w izbie i nic wypatrzeć nie mógł, prócz bielejącej naprzeciwko ściany.
Udaje, że śpi! – pomyślał Kiepas. – Ledwo do chałupy powrócił, a już by właśnie zasnąć zdążył. Chce mi snem oczy spylić! Nie dam się!
I Kiepas pięścią w szybę uderzył.
Szyba zadygotała, jak w febrze, i zadzwoniła rzęsiście.
Nikt się na to dzwonienie z izby nie odezwał.
Jeszcze udaje! – pomyślał Kiepas zniecierpliwiony. – Nic mu teraz nie pozostało, jak tylko udawać i udawać… Niech mu przynajmniej to udawanie wedle sił utrudnię.
I znowu pięścią w szybę głośniej uderzył.
Jednocześnie niemal z powtórnym uderzeniem na szybie od wewnątrz zarysowała się bezkształtnie spłaszczona twarz Gryza, lgnąca do szyby jak zakalec.
Twarz zresztą nic nie rzekła, zadawalniając6 się najzupełniej swym ścisłym do szyby przylgnięciem. Kiepas z uciechą stwierdził w tej twarzy pytający wyraz kłopotliwej trwogi, lecz pomyślał, że lepiej po nocy sprawy drażliwej nie wszczynać i odroczyć do jutra odpowiedź na pytanie, które w tej twarzy, z nosem u samej szyby na bok przetrąconym, wyczytał.
– Jutro ci powiem, co dziś miałem do powiedzenia! – zawołał i dał znak ręką, że rozmowa poniekąd skończona.
Twarz z oburzeniem odkleiła się od okna i ze złością znikła w ciemnościach.
Domyśla się, że wiem wszystko! – rzekł w duchu Kiepas i powrócił do swej chałupy.
Nazajutrz, skoro świt, czatował już na Gryza, stojąc wytrwale w pobliżu jego sadu.
Gryz wkrótce wyszedł i spojrzał na szybę swego okna, jakby chciał sprawdzić, czy tkwi na miejscu. Kiepas też na szybę spojrzał.
– Czegoś chciał? – spytał Gryz mrukliwie.
– Niby to nie wiesz, czego chciałem? – odparł Kiepas, pomrugując okiem na Gryza.
Gryz nic nie odpowiedział, dając do poznania, że na słowa z gęby Kiepasowej czeka od niechcenia.
– Powiedz: wiesz czy nie wiesz? – spytał z mocą Kiepas i dłoń tak podniósł, jakby zamierzał nią targu dobić.
– Nie łechtaj mię słowami po próżnicy, jeno gadaj wprost – odpowiedział Gryz i wąsa wargami, jak siana ze żłoba, poczerpnąwszy, przymiął go dość mocno, zanim znów na swobodę wypuścił.
– Co ty po nocy wyprawiasz? Hę? – spytał Kiepas i głową mu na szyi rozwahanej pogroził.
– Patrzę przez okno, kto mi szyby pięścią wygrzmaca – odrzekł Gryz i pięść Kiepasowi pokazał.
– A ja patrzę na to, jak się ty w kozła czarnego przemieniasz i zadem włochatym do gwiazd się mizdrzysz na oślep! – odparł Kiepas i splunął na łopuch, który w tej chwili pod nogami spostrzegł.
– Głupiś! – rzekł Gryz i na ten sam łopuch splunął niemal jednocześnie.
– Nie głupim, jeno oczy mam we łbie! – zaprzeczył Kiepas, obcasem łopuch oplwany dziurawiąc. – Może się zaprzesz tego, żeś po nocy z chałupy wyszedł?
– Wolno mi z chałupy wyjść – zauważył Gryz i z nieznacznym pokłonem chałupę wskazał.
– A może się zaprzesz tego, żeś wyszedłszy z chałupy, postał przy niej chwilę małą? – rzekł Kiepas i, przymarszczywszy lewego policzka, brew jednocześnie podniósł.
– I tego się nie zapieram – odparł Gryz, rozwachlarzając dłonie. – Kto z chaty wyjdzie, ten zazwyczaj koło niej chwilę małą postoi.
– A postawszy chwilę małą, nie skierowałeśże kroków do mojej latarni? – spytał Kiepas, pośpiewując uszczypliwie i wysuwając naprzód dolną szczękę.
– Tego już nie pamiętam – odpowiedział Gryz i głowę z lekka odwrócił.
– Więc może i tego nie pamiętasz, żeś dotarłszy do mojej latarni, w kozła czarnego się przedzierzgnął? – zawołał zwycięsko Kiepas i ujął się pod boki.
– Głupiś! – powtórzył Gryz. – Pewno widziałeś i mnie, i kozła, i poplątałeś nas we łbie, w którym plącze się wszystko, cokolwiek się tam przedostanie. Kozioł do miejsca nowego nawyknąć jakoś nie chce, więc go już kilka razy z drogi nawracać musiałem. Zwichnęło ci się coś we łbie na ten widok i kwita. Znam twoje bajdy nie od dzisiaj i nigdy im ani ucha, ani wiary nie daję. Gadałeś mi przecie, żeś naszego wikarego na samym środku księżyca przyłapał na tym, jak pelerynę nieustannie to zrzucał, to wdziewał. To pewna, że księżyc był osobno na niebie, a wikary osobno na ziemi. A tyś wikarego do księżyca tak właśnie, jak mnie do kozła przyłatał. Nie mógł to wikary innego miejsca dla wdziewania i zrzucania peleryny znaleźć, jeno musiał aż na księżyc wędrować, aby tam to wszystko, coś mu wraz
4
5
6