Dawid Copperfield. Чарльз Диккенс
prędzej.
Nazajutrz o dziewiątej miał zajechać po mnie pan Barkis. Wstałem o ósmej i choć bolała mnie głowa po zbyt krótkim spoczynku, gotów jednak byłem w porę do drogi. Woźnica powitał mnie tak, jak gdybyśmy się dopiero przed pięciu minutami rozstali, jak gdybym był dopiero wstąpił92 do gospody dla wymienienia na drobne pieniędzy.
Skoro włożono do wózka mój kuferek i skorom usiadł93, spokojny koń ruszył zwykłym swym powolnym, leniwym krokiem.
– Pan doskonale wygląda, panie Barkis – zauważyłem sądząc, że mu to zrobi przyjemność.
Barkis potarł twarz rękawem, jak gdyby się spodziewał, że coś z tej twarzy zobaczy na rękawie, jednak nic na mój komplement nie odpowiedział.
– Spełniłem pańskie zlecenie – dodałem. – Napisałem do Peggotty to, co pan chciał.
– Aha! – odrzekł. Zdawał się być kwaśny i odpowiadał niechętnie.
– Czym się źle wywiązał94? – spytałem po chwili wahania.
– Co, jak? – spytał.
– Ze zlecenia.
– Zlecenie dobrze spełnione – odmruknął – tylko że nic z tego… nie wyszło.
– Nie wyszło? – spytałem, nie rozumiejąc zupełnie, o co idzie.
– Nie wyszło – powtórzył, spoglądając na mnie z ukosa. – Nie było odpowiedzi.
– A czyż miała być odpowiedź? – spytałem, szeroko otwierając oczy, gdyż przyznaję, na myśl mi to nie przyszło.
– Gdy ktoś upewnia kogoś, że „gotów” – odrzekł, ciągle z ukosa spoglądając na mnie – to znaczy, co najmniej, że czeka odpowiedzi.
– Tak, panie Barkis!
– Tak. – I patrzył dalej na uszy konia. – Do tej pory nie doczekałem się odpowiedzi – dorzucił.
– Czy pan jej o tym mówił?
– Nie, nie mówiłem i nie powiem. Nigdy z nią trzech słów nie zamieniłem.
– To może ja pana wyręczę? – spytałem nieśmiało.
– Jeśli się podoba, może panicz powiedzieć jej – tu znów spojrzał na mnie spode łba – że Barkis czeka na odpowiedź. Jak jej na imię?
– Na imię?
– Aha! – skinął głową.
– Peggotty.
– To chrzestne imię czy nazwisko?
– Oczywiście nazwisko, na imię jej Klara.
– Tak!
Okoliczność ta zdawała się pogrążać go w głęboką zadumę. Jechaliśmy w milczeniu; woźnica pogwizdywał.
– Aha! – przemówił wreszcie. – Proszę powiedzieć jej, że Barkis gotów95 i czeka odpowiedzi. A gdy spyta: „jakiej?”, „Na to, com napisał”. „A co tam było?”, spyta. „Barkis gotów”, odpowiesz.
Słowa te woźnica poparł energicznym ruchem ramion, który mnie niemal wysadzał z siedzenia, po czym w zwykły sobie sposób zapatrzył się na konia i nie przemówił już słowa. Może w pół godziny potem wyjął z kieszeni kawał węgla i napisał na wewnętrznej stronie budy „Klara Peggotty”, widocznie jako prywatny zapisek.
Z dziwnym uczuciem wracałem do domu, co przestał mi być domem! Z budzącymi się na każdym kroku wspomnieniami błogiej, niepowrotnej przeszłości, która wydała mi się niepowtarzalnym snem, czas, w którym matka, Peggotty i ja wystarczaliśmy sobie najzupełniej, kiedy nikt nas nie dzielił, stawał w pamięci, takim bólem ściskając serce, żem żałował, iż jestem tak blisko tych miejsc i chętnie zawróciłbym z powrotem, aby mój żal i bolesne wspomnienia zatopić w przyjaźni Steerfortha. Za późno! Stanęliśmy przed domem. Stare wiązy wyciągały ku zimowemu niebu liczne gałęzie, a resztki starych wronich gniazd unosił wiatr.
Woźnica, zdjąwszy mój kuferek, pozostawił mnie przed bramą i odjechał. Przechodząc wiodącą do domu ścieżką, spoglądałem nieśmiało w okna, bojąc się, że dojrzę w którymś z nich pana albo pannę Murdstone. Żadna jednak nie ukazała się twarz i cichym, nieśmiałym krokiem szedłem do domu.
Bogu tylko wiadomo, jakie niemowlęce, niejasne wspomnienia obudził głos mojej matki, śpiewającej w bawialnym pokoju. Śpiewała tak cicho, słodko! Zdawało mi się, że spoczywam jako niemowlę na jej kolanach. Wrażenie to, chociaż zupełnie nowe, wypełniało mi serce niby powrót drogiego starego przyjaciela.
Z głosu i sposobu, w jaki matka moja nuciła tę kołysankę, wniosłem, że musi być sama. Cicho otworzyłem drzwi, na palcach wsunąłem się do pokoju. Siedziała przed ogniem, kołysząc na ręku niemowlę, którego drobne rączki tuliła do swej szyi. Śpiewała wpatrzona w drobną twarzyczkę dziecka. Nie pomyliłem się, była sama!
Przemówiłem. Drgnęła. Poznając mnie, rozpłakała się, nazwała swym Davy, synkiem jedynym, a biegnąc na spotkanie, uklękła na ziemi, aby mnie lepiej móc uściskać, i tuląc moją głowę do swych piersi, przytuliła jednocześnie do ust moich drobne niemowlęce rączęta.
Czemuż nie umarłem w tej chwili! Niebo miałem w sercu!
– Braciszek twój – mówiła tkliwie matka moja – Davy! Dobre moje, kochane, biedne dziecię!
Całowała mnie, ściskała, znów całowała, aż nadbiegła Peggotty, przykucnęła przy nas na ziemi i nie wiedziała sama, co robić z radości, czy mnie czy brata mego pieścić i całować. Pół godziny co najmniej minęło, zanim zdążyliśmy ochłonąć.
Nie oczekiwano mnie jeszcze, gdyż woźnica przybył za wcześnie, a pan i panna Murdstone byli nieobecni i wrócić mieli dopiero wieczorem. Przechodziło to moje oczekiwanie. Nie śmiałem nawet przypuszczać, aby raz jeszcze w życiu pozostawiono nas troje samym sobie, jak bywaliśmy dawniej.
Siedliśmy razem do stołu, tuż przed kominkiem. Peggotty chciała nam usługiwać, ale matka moja kazała jej zająć miejsce obok mnie. Dano mi mój dawny talerz z wymalowanym na brązowo wojennym okrętem pod pełnymi żaglami, który Peggotty skrzętnie przechowywała w głębi szafy, skąd go obecnie wydostała. Dano mi mój stary kubek z wyrżniętym na nim imieniem „Dawid”, nożyk, który nie krajał, i mały mój widelczyk.
Przy stole uważałem za stosowne wywiązać się z danego mi przez woźnicę zlecenia, lecz zaledwiem rozpoczął96, Peggotty roześmiała się, kryjąc twarz w fartuchu.
– Cóż to znaczy, Peggotty? – pytała moja matka.
Peggotty nie odpowiadała i, nie odkrywając twarzy, śmiała się do rozpuku.
– Ale cóż ci się stało? – nalegała, śmiejąc się też, moja matka.
– Niech go! – rzekła wreszcie Peggotty – chce się ze mną żenić.
– To byłaby dla ciebie bardzo dobra partia – zauważyła moja matka.
– Może być, sama nie wiem – odparła Peggotty. – Ale choćby był złoty cały, ja nie chcę.
– Czemuż mu tego nie powiesz? Ty zabawne stworzenie!
– A co mam mówić – broniła się, uchylając fartucha, Peggotty – kiedy ani razu nie wspomniał o tym, ani w ogóle o niczym. Oho, nie śmiałby! Wydrapałabym mu oczy!
Nigdy
92
93
94
95
96