Czternasta część. Eliza Orzeszkowa
zaraz przylgnęłam do pani. Nie słyszała pani nigdy o panu Laurentym Tyrkiewiczu? pewnie nie! Otóż… kiedy miałam dwadzieścia lat, poznaliśmy się z sobą i… i… w cztery lata potém… w téj tam altance, widzi pani? w ogródku? w téj altance z chmielu… raz wieczorem… nie bardzo wieczorem, o szaréj godzinie… oświadczył mi się. Byliśmy po przyrzeczeniu… Pani droga! jaka ja byłam wtedy szczęśliwa! raz tylko w życiu!… Po dwóch tygodniach pan Laurenty wyjechał, żeby sobie lepszego miejsca starać się, – bo to, pani, urzędnika syn i sam urzędnikiem był, – ale prędko miał wrócić i ze mną ślub wziąć… pojechał, miejsce otrzymał doskonałe, ale jeszcze nie wrócił…
Znowu: jeszcze! Spodziewała się więc powrotu narzeczonego.
– Jakże dawno pan Tyrkiewicz opuścił Ongród? – zapytałam.
Wahała się chwilę z odpowiedzią. Widoczném było, że nienawiść do chronologii wszelkiéj walczyła w niéj z napadem bezgranicznéj szczerości. Szczerość zwyciężyła.
– Pani droga! – szepnęła – na świętą Annę skończy się już od wyjazdu tego lat ośmnaście…
I wnet, zapominając o tém, że wygadała się już przed chwilą z ilością wiosen, które w szczęśliwéj porze onéj liczyła sobie, dodała:
– Ja byłam wtedy taka młodziutka.
– Sądzisz więc pani, że pan Tyrkiewicz wróci jeszcze?
Spuściła znowu oczy na-pół z zawstydzeniem, na-pół ze smutkiem:
– Pewną tego nie jestem – szepnęła – ale mam nadzieję… Kiedyś – dodała – kiedyś, gdy pani opowiem wszystko, pani sama osądzi, że to tak przejść nie mogło w żaden sposób, i że on wrócić musi…
– Czy pisuje?
– Pisał do mnie z początku kilka razy, ale teraz tylko do ciotki swojéj, pani Antoniowéj, pisuje czasem…
I z odcieniem radosnéj figlarności w spójrzeniu, szepnęła:
– Nie ożenił się!…
– Widzi pani – mówiła po chwili daléj – ja wtedy nie byłam taka, jak teraz jestem. Choć dzieciństwo w męce mi przeszło, w młodości rozkwitłam, jak róża, a dnia tego… była to niedziela… miałam na sobie białą perkalową suknią, którą sobie własnemi rękoma uszyłam i wyhaftowałam czerwoną bawełną, a włosy ubrałam w bez koralowy, którego w ogrodzie naszym moc jest wielka… Suknią tę i listki od tego bzu mam dotychczas w komodzie schowane i… jeżeli on nie wróci… poproszę, aby mi je do trumny włożyli…
Głos jéj zadrżał, w oczach mignęła łza.
– Potém, pani droga, po téj jedynéj szczęśliwéj godzinie, powlokło się znowu trybem swoim ciężkie moje życie… Matka umarła… ojciec zachorował… Klemens był już wtedy zecerem i w drukarni rządowéj pracował tak, jak i teraz pracuje, a grosz swój już mając, po dniach i po nocach całych nieraz w domu nie bywał. Pracował on, to prawda, ale i odpoczynek, i zabawę miał. Bywało w cukierniach przesiaduje, w bilard grywa, na wieczorki chodzi i do panienek umizga się… A ja z ojcem chorym jedna… Ojciec swarliwy zawsze, w chorobie zrobił się, jak ogień… a przez oszczędność sługi porządnéj nigdy nie pozwolił mi wziąć, ale podlotków jakichś trzymaliśmy zawsze, tyle tylko, co do samych najgrubszych robót… Zresztą… wszystko ja… I gotuję, i piorę, i krowy i ogrodu doglądam, i nocami przy chorym siedzę, i do apteki po lekarstwa latami, a w wieczory zimowe, długie takie…
Boże-ż mój, Boże!… dom jak grób… ojciec nikogo, prócz mnie, przy sobie nie znosi, leży i stęka, albo swarzy się i wyrzeka, a ja przy lampce osłoniętéj siedzę i szyję… szyję… aż mi kark od nachylania, a palce od trzymania igły zdrętwieją, i po godzin kilka ust nie otworzę… Takie było życie moje, dopóki żył ojciec; ale sześć lat temu umarł on, i oto po śmierci jego właśnie dowiedziałam się, że mi na drugie imię czternasta część!
– Jakże to było?
– Oto tak: na kilka miesięcy przed śmiercią swoją, ojciec zaczął mi często swoję szczególną łaskę okazywać. Patrzy się, bywało, na mnie długo, długo, a ja widzę, że oczy jego robią się smutne i inne jakiéś, niż zwykle bywały. Raz, kiedy Klemens z wieczorynki jakiéjś do domu przyszedł, ojciec swarzyć się zaczął, że nigdy w domu nie siedzi. „Ty tam hulasz sobie, a tu przy gospodarstwie i przy mnie chorym siostra zawsze jedna! Dziewczyna zamęczy się! ” Tak mnie, pani droga, rozczuliły te słowa ojcowskie, żem z płaczem do łóżka jego przypadła, i ręce jego całować zaczęła, i mówić, że nie jest to mi męką żadną, kiedy ojca rodzonego doglądam. Wtedy, pani moja, ojciec mnie, piérwszy raz w życiu, za szyję objął, głowę moję do piersi swojéj przycisnął, a Klemensowi powiedział: „Tylko ty mi, po śmierci mojéj, siostry nie skrzywdź”. Kiedy sobie teraz tę chwilę przypominam, do oczu mi łzy idą, i z żałości, i z radości. Żal mi ojca, który, choć twardy był i srogi człowiek, wykrzyczał i wyszturchał nieraz, aleć zawsze ojcem rodzonym i kochanym mi był; ale téż i raduję się, gdy pomyślę, żem przecie mu dogodzić snadź potrafiła, kiedy w ostatnich dniach życia swego okazywał mi on takie ojcowskie serce, a przed samą śmiercią, i nic już mówić nie mogąc, rękę swą na głowie mojéj z błogosławieństwem położył i, patrząc na twarz moję wynędzniałą od smutku, pracy i niespania, zapłakał. Klemens żałował téż ojca, niéma co powiedziéć, żałował bardzo! kiedy do trumny go kładli, jak bóbr płakał, i na grobie mu śliczny krzyż z blaszaną tablicą i pięknym napisem postawić kazał. Prędzéj przecież łzy jego oschły, niż moje, i nic dziwnego! Całe Boże dnie i wieczory na mieście przepędzając, to w pracy, to w towarzystwach, rozrywki miał i nadzieje różne, których dla mnie… nie było. Jakoż w rok potém, zaledwie żałobę zdjął, już i ożenić się zamyślił. Cieszyłam się z zamysłu tego. Brata na ręku moim wyhodowałam, on mi jeden rodzonym krewnym na świecie pozostał, szczęścia jego pragnęłam. Ale, kiedy Klemens powiedział mi, z kim chce się żenić, pani droga! ledwie nie zemdlałam! Córka modniarki! rozhukana, rozbawiona, do pracy niezwykła, a kokietka! Z początku perswadować mu zaczęłam, a potém i gniewać się na niego za ten głupi wybór, który on zrobił. I miałam racyą! O, zobaczy pani, jak tu dłużéj pomieszka, kogo to on wziął sobie, i jaką to lalę wprowadził do rodzicielskiego naszego domu… Dość powiedziéć, że zaczęliśmy kłócić się z bratem. Raz w kłótni powiedział mi on: – „Jeżeli ci kobieta, którą ja za żonę biorę, nie w guście, możesz manatki swoje zabrać i iść sobie w świat!”
We mnie, na słowa te, zawrzało wszystko. „Dobrze – mówię – pójdę, ale oddaj mi to, co mi się po rodzicach należy… połowę tego, co warte domowstwo to i całe w niém gospodarstwo”. Klemens aż zaśmiał się ze złości i krzyknął: Połowę! figa ci nie połowa ojcowskiego majątku! Kobietą jesteś, siostrą, nie bratem… czternasta część należy ci się, nie zaś połowa!” „Kłamiesz – mówię – czy to nas czternaścioro było u rodziców? Dwoje nas tylko było, i ja takie samo dziecko matki i ojca naszego jak i ty!” Klemens wciąż śmiał się. „No – rzekł – idź do ludzi i pytaj się ich, kiedy mnie nie wierzysz!” Byłam na brata gniewna i rozżalona, poszłam do ludzi. Naraili mi ludzie adwokata pewnego, bardzo uczonego i uczciwego człowieka. Opowiedziałam mu rzecz całą. Wysłuchał mię i pyta: – „Czy ojciec pani zostawił rozporządzenie jakie?” Powiedziałam, jak było. Ojciec nie myślał nigdy o robieniu testamentu. Pan adwokat uśmiechał się, kiedy mu to mówiłam. „Ojciec pani – powiedział – nie znał widać prawa spadkowego, panującego u nas, albo téż, jak najczęściéj bywa, mniéj dbał o córkę, niż o syna. Brat pani ma słuszność. Jeżeli ojciec rozporządzenia żadnego nie zostawił, należy się pani czternasta część spadku po nim… i niéma co o tém mówić! ” Ale! niéma co mówić! Ja uszom moim wierzyć nie