Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич

Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич


Скачать книгу
tamten pierwszy się odezwie, lecz ów, zasadziwszy ręce w kieszenie, milczał uparcie.

      – Dawne maniery mu zostały – pomyślał Połaniecki.

      I z kolei uczuł także niechęć do tego mruka.

      Tymczasem pan Pławicki, wróciwszy od powozu Jamiszów, spytał naprzód Połanieckiego: „Uważałeś”? – a potem rzekł:

      – No, Gątosiu, pojedziesz swoją bryczką, bo w koczu tylko dwa miejsca.

      – Pojadę bryką, bo wiozę psa dla panny Maryi – odpowiedział młody człowiek.

      I, skłoniwszy się, odszedł. Po chwili Pławicki i Połaniecki znaleźli się na drodze do Krzemienia.

      – Ten Gątowski, to też podobno jakiś powinowaty wuja? – spytał Połaniecki.

      – Dziewiąta woda po kisielu. Oni bardzo podupadli. Ten, Adolf, ma jeden folwarczek i pustki w kieszeni.

      – Ale w sercu pewnie nie pustki?

      Pan Pławicki wydął usta:

      – Tem gorzej dla niego, jeśli mu się coś marzy. Może on i dobry człowiek, ale symplak. Ani to wychowania, ani wykształcenia, ani majątku. Marynia lubi go – raczej: znosi.

      – A, znosi?

      – Widzisz, jest tak: ja poświęcam się dla niej i siedzę na wsi, ona poświęca się dla mnie i siedzi na wsi. Tu są pustki; pani Jamiszowa jest znacznie od niej starsza, młodzieży wogóle niema, życie nudne, ale co robić? Pamiętaj, mój chłopcze, że życie to szereg poświęceń. Trzeba tę zasadę nosić w sercu i w głowie. Zwłaszcza ci, co należą do uczciwych i trochę widniejszych rodzin, nie powinni o niej zapominać. A Gątowski bywa zawsze u nas w niedzielę na obiedzie – i dziś, jak słyszałeś, wiezie psa.

      Umilkli i jechali wolniej po piasku. Sroki przelatywały teraz przed nimi z brzozy na brzozę w stronę Krzemienia. Za powozikiem jechał na bryczce pan Gątowski, który, rozmyślając o Połanieckim, mówił sobie:

      – Jeśli przyjechał ich gnębić, jako wierzyciel, nadkręcę mu karku, jeśli jako konkurent – nadkręcę mu też.

      Z dziecinnych lat miał on nieprzyjazne dla Połanieckiego uczucia. Niegdyś spotykali się oni czasem i wówczas Połaniecki go wyśmiewał, albo, jako starszy o parę lat, nawet bijał.

      Wreszcie przyjechali i w pół godziny później znaleźli się wszyscy wraz z panną Marynią w jadalnym pokoju przy stole. Młody psiak, przywieziony przez Gątowskiego, korzystając z przywileju gościa, kręcił się pod stołem, a czasem wspinał się na kolana obecnych z wielkiem zaufaniem i radością, objawianą za pomocą kiwania ogonem.

      – To jest Gordon, ceter – mówił Gątowski – on jest jeszcze głupi, ale to mądre psy i przywiązują się okrutnie.

      – Śliczny jest i bardzom panu wdzięczna – odpowiedziała panna Pławicka, patrząc na lśniąco-czarną szerść i żółte piętna nad oczyma psa.

      – Zanadto przyjemny – dodał pan Pławicki, pokrywając kolana serwetą.

      – Do pola też takie lepsze od zwyczajnych ceterów.

      – Pani i poluje? – spytał Połaniecki.

      – Nie, nigdy nie miałam do tego ochoty. A pan?

      – A ja czasem. Zresztą żyję w mieście.

      – Dużo bywasz? – spytał pan Pławicki.

      – Prawie nigdzie. U pani Emilii, u mojego wspólnika Bigiela, u Waskowskiego, który był niegdyś moim profesorem, a który teraz jest dziwakiem – i oto wszystko. Oczywiście czasem chodzę do ludzi, gdy mam do nich interesa.

      – To źle, mój chłopcze. Młody człowiek powinien mieć i utrzymywać dobre stosunki towarzyskie, zwłaszcza, gdy ma do nich prawo. Kto się potrzebuje piąć, to co innego, ale ty, jako Połaniecki, możesz wszędzie bywać. Ja ci to powiadam. Z Marynią wiecznie mam te same historye. Dwa lata temu, gdy skończyła ośmnaście lat, zawiozłem ją w zimie do Warszawy. Rozumiesz, że tego się darmo nie robi i że to wymagało pewnych ofiar z mojej strony. No i cóż? Siedziała po całych dniach u pani Emilii i czytawały książki. Dzikus mi się urodził i dzikus pozostanie: możecie sobie podać ręce.

      – Podajmy sobie ręce! – zawołał wesoło Połaniecki.

      A ona odrzekła, śmiejąc się:

      – Kiedy, sumiennie, nie mogę, bo to niezupełnie tak było: czytywałam książki z Emilką, prawda, ale bywaliśmy z papą dużo i wytańczyłam się na całe życie.

      – Niech się pani nie zarzeka.

      – Nie! ja się nie zarzekam, tylko nie tęsknię.

      – To widocznie nie wywiozła pani wspomnień.

      – Widocznie. Została mi tylko pamięć, ale to jest co innego.

      – Tego ja, pani, nie rozumiem.

      – Bo pamięć, to jest skład, w którym leży przeszłość, a wspomnienie ma miejsce wówczas, gdy się do tego składu wchodzi, żeby coś wydobyć.

      Tu panna Marynia przestraszyła się nieco własną odwagą, z jaką zapuściła się w filozoficzny wywód nad różnicą pamięci i wspomnień, skutkiem czego zaczerwieniła się dość mocno; Połaniecki zaś pomyślał:

      – I niegłupia, i śliczna.

      Głośno zaś rzekł:

      – Mnie to do głowy nie przyszło, a to takie łatwe.

      I objął ją oczyma, pełnemi sympatyi. Była rzeczywiście bardzo ładna, bo uśmiechnięta, nieco zmieszana pochwałą, a zarazem i uradowana nią szczerze. Zarumieniła się jeszcze więcej, gdy śmiały młody człowiek rzekł:

      – Jutro, przed wyjazdem, poproszę o miejsce… choć w składzie.

      Ale on mówił to tak wesoło, że nie można się było na niego gniewać, i że panna Marynia odpowiedziała mu nie bez pewnej kokieteryi:

      – Dobrze, ale i ja wzajemnie…

      – W takim razie musiałbym schodzić do składu tak często, że wolę od razu w nim zamieszkać.

      To wydało się pannie Pławickiej nieco za śmiałe na tak krótką znajomość, ale tymczasem pan Pławicki ozwał się:

      – Podoba mi się Połaniecki. Wolę go od Gątosia, który siedzi, jak mruk.

      – Bo ja umiem mówić tylko o tem, co się da wziąć w rękę – odpowiedział z pewnym smutkiem młody człowiek.

      – To weź w rękę widelec – i jedz.

      Połaniecki uśmiechnął się, panna Marynia nie, gdyż żal jej się zrobiło Gątowskiego, skutkiem czego skierowała rozmowę na rzeczy, które dadzą się wziąć w rękę.

      – Albo kokietka, albo ma dobre serce – pomyślał znów Połaniecki.

      Lecz pan Pławicki, który widocznie przypomniał sobie ostatni pobyt zimowy w Warszawie, spytał:

      – Powiedz mi Stachu, ty znasz Bukackiego?

      – Jakże. To przecie mój bliższy krewny, niż wuja.

      – My z całym światem jesteśmy krewni – literalnie z całym światem. Bukacki, to był najgorliwszy tancerz Maryni. Obtańcowywał ją na wszystkich wieczorach.

      Połaniecki zaczął się znowu śmiać.

      – I za całą nagrodę poszedł do składu, w kurz. No, ale tego przynajmniej odkurzać nie trzeba, bo taki koło siebie staranny, jak np. wujaszek. To największy elegant w Warszawie. Co on porabia? Administruje świeżem powietrzem, to się znaczy, że jak pogoda, wychodzi lub wyjeżdża na spacer. Przytem jest oryginał, który ma jakieś szczególne zakomórki


Скачать книгу