Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski

Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
aby dać znać o sobie.

      Dziewczę porwało się przestraszone, potrzebując chwili do opamiętania gdzie było.

      Zatopione w myślach, straciło poczucie i pamięć rzeczywistości.

      Wchodząca pani, która od progu powolnym ku niej przybliżała się krokiem, nadała twarzy przed chwilą gniewnej i zasępionej, wyraz nienaturalny, wymuszony, dobroci i łagodności.

      Lecz, pomimo wysiłku, tak nie przystawał on i niezwyczajnym był licu nawykłemu do swobodnego wyrażania gwałtownych namiętności i wybuchów woli żelaznej, że jak gość przelotny, mający zniknąć rychło, zdał się pożyczanym i fałszywym.

      Dziewczę zobaczyło nadchodzącą i jakby zawstydzone, na uczynku schwytane, drobnemi kroczkami pospieszyło znijść z dwóch wschodków, które wgłębienie okna od pokoju oddzielały.

      Stanęła naprzeciw tej, która tu widocznie panią była.

      Z politowaniem przysunęła się niewiasta starsza do dziewczęcia, i nie mówiąc nic jeszcze, ręką białą pogłaskała ją po twarzyczce, która zwisła na piersi smutnie.

      Oczyma rzuciła po izdebce; tuż u stołu, jakby nagotowane dla niej, stało krzesło wielkie, jedyne jakie się tu znajdowało. Przybyła rzuciła się na nie, oparła twarz na ręku i przed chwilą łagodne rysy znowu posępnym gniewem zciemniały.

      Dziewczę stało zwrócone ku niej.

      – Płakałaś, Dżemma! widzę to po twoich ślicznych oczach! – odezwała się po włosku, ale w jej ustach nawet ta mowa muzykalna nie brzmiała harmonijnie; szorstko, ostro leciały z pod warg drżących wyrazy. – Dziecko jesteś!…

      Wiesz już! tak! wszyscy wiedzą! Nie mogłam zapobiedz! tak! ale biada temu, co ze mną rozpocznie wojnę; ja nigdy nie uznam się zwyciężoną i nie złożę oręża. Ja zawsze na swojem postawić muszę. Żenią go więc z Austryaczką!

      Uśmiechnęła się złośliwie.

      – Teraz, Dżemma, ty mi jesteś najpotrzebniejszą, teraz zdobędziesz trwale, na zawsze serce jego. Biada tej istocie, która tu mimo woli mojej się wciska, aby mi syna odebrała!

      Nigdy! nigdy! – zawołała, zapominając się i tupając nogą.

      W czasie gdy to mówiła więcej sama do siebie niż do słuchającego pokornie z oczyma spuszczonemi dziewczęcia, ręce jej były w ruchu nieustannym, twarz mieniła się i wykrzywiała, brwi ściągały, usta momentami karykaturalnej maski przybierały charakter. Straszna jakaś burza wrzeć musiała w żywo falujących piersiach.

      – Słuchaj, Dżemma! – rzekła podnosząc się nieco. – Nie czas płakać, nie powinnaś mi być smutną, musisz być piękniejszą niż kiedykolwiek; musisz to serce jego, które miałaś, któregoś nie straciła, nietylko zachować, ale je okuć w kajdany… Ja na ciebie rachuję, tyś moim orężem… ale w zamian ci dam…

      Tu wstrzymała się nieco i dodała:

      – Obsypię cię złotem, dam ci najświetniejsze obok tronu stanowisko… wybierzesz je sama! Zrobię cię księżną, panią ziem szerokich…

      Dżemma sobie obiema rękami oczy zakryła.

      – A! królowo! pani – odezwała się głosem słabym – ja nic, nic, niczego nie żądam oprócz serca jego. – I łzy polały się z jej oczów.

      Uśmieszek przesunął się po bladych ustach królowej, położyła palec na wargach.

      – Cichoż! nie płacz! Pracować potrzeba, wytężyć wszelkie siły, aby zwyciężyć. Nie masz się obawiać czego. Powinnaś mnie znać. Jesteś przy mnie prawie od dzieciństwa… patrzałaś na to ilem tu walk zwodzić musiała, a zwyciężyliż mnie kiedy oni?

      Wszyscy ci sędziwi, poważni senatorowie, całe to mądre duchowieństwo, krzykliwa ich szlachta, mówcy, intryganci, wysilali się na to, aby wpływ mój osłabić, aby mi go odebrać, a mimo to rosnął on z każdym dniem. Nigdy mocniej nie czułam się panią, nigdy nią nie byłam tak…

      Tu przerwała sobie królowa.

      – Powiesz mi, że to małżeństwo przeprowadzili przeciwko mej woli. Tak, ożenieniu zapobiedz całkiem nie było podobna, kraj cały się go domagał. I ja nie chcę aby zmarł bezpotomnym, ale na to czas wielki jeszcze. Teraz mi go żona odebrać nie powinna, bo panować z nim, jak panowałam z ojcem, potrzebuję.

      Dopuściłam Austryaczkę – mówiła ciszej, po komnacie wodząc oczyma niedowierzającemi – dlatego że ten wątły kwiatek prędko tu zwiędnąć musi… dlatego, że każda inna mogłaby zwycięzko wyjść z tej próby jaka ją czeka, ona zaś paść musi!

      Wstała z siedzenia.

      – Dżemma! pociesz się – poczęła żywiej. – Wiozą mu tę żonę, ale to jedzie ofiara przeznaczona na zgubę. Z zarodem śmierci tu przybędzie… On, on nigdy mężem jej rzeczywistym nie zostanie…

      Dla dziewczęcia słuchającego chciwie wszystko to były rzeczy mało zrozumiałe, nie rozwikłane, lecz nawykła wierzyć w słowa tej, która przyszła ją pocieszać, uczuła w sobie odradzające się męztwo… Twarzyczka jej blada poczęła zlekka się zarumieniać, piękne czarne oczy śmielej podniosły, duch znowu wstąpił w znękaną.

      Milcząc schyliła się do ręki królowej i złożyła na niej pocałunek, za który pogłaskanie zapłaciło.

      – Nie dręcz się, nie smuć – mówiła pani, starając się głosowi nadać łagodność, choć gniew brzmiał w nim jeszcze. – Nic nie szkodzi piękności nad troski, a ty, ty szczęśliwa nie masz się troskać o co! On ciebie jedną kochał i kocha, od czasu jak się ta miłość zrodziła.

      To dziecko moje, dla mnie on nie ma tajemnic! Dżemmo! trzeba przetrwać tę burzę, która będzie może gwałtowną ale krótką. Powtarzam ci, nie byłabym nigdy zezwoliła na to małżeństwo, gdybym pewną nie była, że je rychło śmierć rozerwie.

      Mimowolnie wzdrygnęło się dziewczę słuchając.

      – Nic bój się – odparła śmiejąc się królowa – nie potrzebuje jej tu zabijać nikt, śmierć ona sama z sobą przynosi.

      Oczy dziewczęcia domagały się odkrycia tej zagadki, ale brwi królowej zbiegły się groźno i dodała:

      – To moja tajemnica!

      Palec przyłożyła do ust.

      – Bądź wesołą… gość ten przemknie się jako cień, a ja nie dopuszczę, aby on ciebie dla niej na chwilę opuścił… Będzie żoną i królową, ale ani jego serca, ani panowania nie dotknie… To ofiara!… Cóżem winna, że nam ją narzucono?

      Dżemma chwytała słowo każde, ale się odezwać nie śmiała.

      Mrok wieczora poczynał coraz większe ciemności rozpościerać w tych mało oknami rozjaśnionych komnatach. Królowa silnie klasnęła w dłonie raz i drugi, i z za zasłony od sypialni ukazała się główka niewieścia.

      – Światła! – zawołała pani… i prędko złożywszy pocałunek na czole Dżemmy, czekała tylko natychmiast zjawiających się świec, aby szybko za niemi wyjść z mieszkania Włoszki.

      Mając ją już opuścić, szepnęła jeszcze na ucho:

      – Dżemmo! bądź piękną i wesołą… Smutnej twarzy on nie lubi. Udawaj że nie wiesz nic… Śpiewaj mu i uśmiechaj się do niego. Tyś panią i tyś serca jego królową…

      To mówiąc, wyszła poważnym krokiem, a pozostała w miejscu Dżemma oczy sobie zakryła i trzymała tak ręce przytulone do twarzy, aż póki służąca powracająca ze światłem, z zadumy ją nie rozbudziła.

      Dwie


Скачать книгу