Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski

Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
ręce ująwszy dziewczę sadzał je już na konia i sam za niem się sadowił.

      Stary, którego psy szarpały, wlokąc je za sobą przybiegł i jęcząc pochwycił go za nogi. Z chaty zawodząca płaczliwie ukazała się niewiasta, ręce łamiąc nad głową i wyjąc nieludzkim jękiem.

      Wszystkiego tego chłopak nie słyszał, koniowi ściągając wodze i już do wrót się mając z dziewczyną.

      Wtem we wrotach nagle jeździec się ukazał.

      Człek był stary na silnym koniu, w prostej opończy z głową nieokrytą. Przez plecy miał sznur z trąbą myśliwską z prostego rogu.

      Siwe włosy wiatr mu porozrzucał i na ramiona i czoło rozsypał. Twarz bladą miał jak trup, oczy zagasłe a straszne, czoło pomarszczone w grube wały – pierś szeroką, dyszącą. Siłę w nim czuć było wielką i moc jakąś, taką, że gdy się jego oczy z wejrzeniem chłopca spotkały – czerwony, oszalały panicz zbladł, zęby mu się ścięły jakby zgrzytał.

      – Szatan cię tu przyniósł, Wojusz! – zakrzyczał nagle wściekając się ze złości i próżno usiłując się wrotami wymknąć z dziewczyną.

      Wojusz w poprzek ich stał jak mur, mówić jeszcze nie mogąc dyszał, a choć nie mówił, oddechem tym był groźny – wrzało w nim.

      – Pawlik! – puść mi wnet dziewczynę! – zakrzyczał wreście głosem ogromnym…

      Coś było w tym głosie rozkazującym takiego, że ręce co trzymały pochwycony łup, siłę straciły i dziewczę skorzystawszy z chwili tej, wyśliznęło się jak wąż, zsunęło na ziemię, padło ku starcowi, który je pochwycił, a z nim do chaty… Drzwi jej zawarły się z łoskotem ogromnym.

      Psy, które za uchodzącemi goniły, mordami biły o drzewo – wewnątrz zapadała zapora.

      Pawlik, gdy mu się zdobycz wymknęła, już nie za nią, ale na Wojusza wściekły jął się miotać i oczyma błyskać groźno. Ten się nie uląkł. Patrzali tak na siebie wojując wejrzeniami piorunującemi – aż chłopię głowę spuściło.

      Stary Wojusz dyszał zgrozą, rozpaczliwą boleść jakąś widać w nim było.

      – O ty niegodny synu Jazdona! – począł głosem grubym i warczącym. – Ktoby w tobie poznał ojca? Na to my cię wypiastowali, na tom ja na ręku nosił, abyś na zbója wyszedł i zbytnika? Jeszcze ci się wąs nie wysypał…

      Podniósł pięść do góry…

      – Za mną! na zamek! – dodał – za mną! Tym razem ja nie utaję przed starym, nie! Dosyć tych psot… My cię nie utrzymamy, ja stary, na ciebie żelaznej ręki potrzeba.

      Popatrzał na krwawe psów ofiary.

      – To twoja zabawa! to twoje łowy! Mało ci zwierza w lesie, byś biednemu zagrodnikowi trzodę dusił psy twojemi, wściekłemi jak ty! i dziecko mu chciał porywać.

      Pawlik jak skamieniały słuchał, ale gniew w nim drgał.

      Wojusz skinął.

      – Na zamek! Psy na sznury! służbo ty pana warta!

      Odwrócił się do dwu pachołków, którzy wnet skoczyli z koni.

      Pawlik jeszcze stał niemy, gdy Wojusz powtórzył głośniej.

      – Na zamek!

      Młody odwrócił głowę i zamruczał.

      – Długo ty mi myślisz rozkazywać? ty?

      – Póki mnie ojciec twój od tego ciężaru nie zwolni – odparł Wojusz, – dopóki ja za ciebie odpowiadać muszę Bogu, Jazdonowi i pamięci twéj matki.

      – Na zamek! – powtórzył raz jeszcze.

      Ale chłopię zuchwałe, uparte, nie ruszało się.

      – Związać każę i powiozę jak barana! – krzyknął stary. – Potem ojcu do nóg padnę, niech z wami robi co chce. – Mnie już was dosyć! Wolę śmierć niż dozór nad tobą.

      Na zamek!!

      Psy już były na sznurach i zmęczone posiadały dysząc, a krwawe liżąc pyski. Pachołkowie posłuszni dosiedli koni, tylko Pawlik się nie ruszał. – Wojusz przybliżył się doń, konia mu za uzdę targnął. Młodemu ręka drgnęła, w której oszczep trzymał, jakby się bronić chciał – i opadła. Zamruczał coś, spuścił głowę i koniowi dał ostrogę.

      Milczeli wyjeżdżając z podwórka, tylko Wojusz gniewem dyszał jeszcze. Pawlik ze złością spoglądając na starego dał się koniowi za nim ciągnąć, pachołkowie wlekli psy za sobą.

      Wyjechali tak z podwórza a drzwi chaty jeszcze się odemknąć nie śmiały i byli już o stai kilkoro, gdy naprzód okno się otwarło i głowa siwa wysunęła, potem chwiejąc się na pokrwawionych nogach wybiegł siwowłosy ręce łamiąc – stanął, posoką oblane pobojowisko oglądać. U progu leżał stary druh domowy, pies z wywieszonym językiem i wysadzonemi z pod czaszki oczyma.

      Przodem Pawlika puściwszy, w ślad za nim jechał Wojusz, opodal ciągnęli szepcząc z sobą pachołkowie, których odeszła ochota i wesele. Chmurno spoglądali to na siebie to na panicza, to na starego, który w pole wyjechawszy, gdy powietrza w piersi szerokie wciągnął, splunął raz i drugi, i groźno spozierając na milczące chłopię, począł wywoływać w pół do niego, pół do siebie.

      – A! piękny to mi syn mężnego Jazdona, Comesa na Przemankowie, co go książęta we czci mieli i do rady przyzywali, którego Leszek, błogosławionej pamięci, choć chorego, na każdy sąd wyzywał, a gdy on słowo rzekł, ważyło ono za dziesięć innych!

      A! piękny mi syn rodzica sławnego, dobry wychowanek starego Wojusza, co go od kolebki rozumu uczył i cnoty! Na co się to wszystko zdało? Na co? Groch o ścianę! Jakiem źdźbło było, gdy kiełkowało, takiem i wyrosło – badylem. W kolebce niańkom włosy obrywał i twarze drapał, psy i koty męczył – teraz bydłu i ludziom pokoju nie daje!

      A piękny to syn Jazdona! dobra rodzicowi pociecha! Puść go z oczów na godzinę, nie wycierpi żeby krwi nie pokosztował, psoty komu nie wyrządził, biednym ludziom nie zalał za skórę!

      Syn Jazdona! – powtarzał stary, to śmiejąc się szydersko, to buchając niemogącym utamować gniewem.

      Burczał tak a młody jak pod chłostą jechał z głową zwieszoną, nie odwracając się, jakby nie słuchał. Czasem konia spiął aby od tych słów uciec, ale stary go doganiał.

      Choć Pawlik się nie odwracał i nie chciał dać poznać po sobie, że czuł gorące słowa, któremi go smagano, wydawał się z tem mimowoli iż cierpiał. Drgały mu ramiona, ręce ściągał, – pięści ściskał, głową rzucał nie zwracając jej, nogami konia dusił. Trzymał tak w sobie młody gniew, aż wreście buchnął…

      – E! ty – stary wywłoko! milczałbyś! Grzybie zgniły! W tobie już krwi nie ma i kropli – to siedź u ognia… grzej się, a młodym tobie nie rozkazywać. Myślisz że mnie ty czy kto słowem czy pięścią strzyma, kiedy we mnie krew zagra i zakipi? albo że ją klecha zażegna? albo ją strach zastudzi?

      Rozśmiał się dziko i szydersko.

      – A pocoby mnie życie, gdybym je miał związany w kącie pędzić! Mnichem nie jestem, mnie trzeba swobody… ja muszę wszystkiego pokosztować i nacieszyć się życiem… Na pokutę i na gnicie dość będzie czasu.

      – A któż ciebie będzie trzymał w jamie i kuł w dyby – zakrzyczał stary sierdzisto. – Puszczą cię przecie! puszczą w świat! Masz ledwie dziewiętnasty rok. Pójdziesz! pójdziesz! abyś tylko powrócił… A no,


Скачать книгу