Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski

Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
Pawlik, a w ślad za nim Wojusz.

      Stary mruknął coś niewyraźnie, lecz ludzie do tej mowy nawykli, wiedzieli, że drzwi kazał za sobą zamykać. Pawlik pozostał trochę u proga.

      Wojusz śmiało, chociaż posępny szedł za Jazdonem, groźno się oglądając ku chłopcowi.

      Gdy stary legł na posłaniu, a Niucha i Mucha, ocierając pot z czół, pod próg wrócili wodę pić, odezwał się głos dziwaczny, a raczej bełkotanie, które z ust na pół bezwładnych starca wychodziło.

      Ci tylko, co przyzwyczajeni byli go słuchać, mogli tę mowę niewyraźną, jakby z grobu wychodzącą, ponurą, niby łkaniem poprzecinaną zrozumieć. Przypominała ona wycie jakiegoś zwierzęcia, gdy dogorywa, choć ludzką była. Połowa słów połknięta nie mogła się dobyć z tej piersi zeschłej i skostniałej. – Gdy starzec mówić chciał, a niemoc go ta okowywała, wpadał zwykle w złość wielką, rzucał połową ciała, okiem jedynem miotał groźno.

      Wojusz stał przed nim.

      – Gdzie ten niecnota był? gdzie? Jakeś śmiał na jedną chwilę z oczów go spuścić? ty! ty!

      – Winienem – rzekł krótko Wojusz, – ale słuchaj, stary, – nie złość się. Ja tego twego źróbaka dłużej ujeżdżać nie myślę i chleba twego nie chcę, łaski nie żądam, pójdę ztąd precz! Dosyć!

      – O! o! – zagrzmiało z piersi Jazdona – o! ty!!

      Mów, gdzie był?

      I pięść podniósł ku synowi. – Ten stał ledwie nie wyzywająco patrząc ojcu w oczy. – Milczał.

      – Pytasz gdzie? – przerwał gniewem starego podraźniony Wojusz – a gdzież ta twoja krew szaleć miała, jeźli nie tam, gdzie mogła ludzi i bydło dusić a znęcać się albo dziewki dostać! Bo i to mu już pachnie! Spytaj go się, spytaj gdzie był, jak konia porwał, dwóch pachołków zmusił z sobą, psy wykradł i pojechał zagrodnikowi barany mordować, trzodę rozpędzać, a w końcu sobie na koń dziewczynę wyrostka wsadził, z którą już w las chciał biedz, gdym ja naskoczył…

      Jazdon drgnął, ale złość, która miała zeń wybuchnąć, gdzieś w piersi w kłąb się zwijała i tylko chrapanie głuche a straszne słyszeć się dało.

      – Do jamy z nim, na chleb i wodę, trzymać dopóki nie powiem! do jamy. A żeby mi nad suchy chleb nie miał nic! Wiur niech stanie na straży. – Jak stoi rzucić go do jamy! wnet! – wyjąkał stary.

      Pawlik żywo podbiegł do ojca.

      – Nie pójdę do jamy! – krzyknął – nie! tego dość! nie pójdę!

      Milczenie nastąpiło straszne jakieś, a obry dwa stojące u progu, dech w piersi wstrzymały ze trwogi.

      – Nie pójdę! – powtórzył Pawlik, nabierając coraz śmiałości. Jam już nie chłystek! wąs mi się sypie! W niewoli się trzymać nie dam, na Tatary pójdę z innemi.

      Jazdon ze spuszczoną głową słuchając, nie rzekł nic, Niusie tylko i Musie znak dał jakiś, wskazując syna. Zrozumieli, iż go wziąć mieli i wlec, ale ich trwoga ogarnęła, gdy Pawlik na nich rzucił młodemi, pańskiemi swemi oczyma, parząc wejrzeniem jak ukropem.

      Zawahali się. Stary powtórzył rozkaz nie słowem już żadnem, ale rykiem. Zadrżeli Niucha i Mucha, postąpili krok, w tem drzwi nie zaparte otwarły się i w progu ukazał się Sulisław Jaksa, brat Wojewody.

      Ujrzawszy go Jazdon namarszczył brew, czoło mu się ściągnęło, nie chciał mieć świadka sprawy domowej.

      Za późno się opatrzył wszakże, bo Sulisław nim drzwi otworzył, rozmowę całą podsłuchał i zrozumiał. Pawlik ku niemu się zwrócił oczyma błagającemi, jakby go sobie chciał pozyskać.

      – Ojcze miły – odezwał się podchodząc Sulisław, którego rycerska, szlachetna postać mimowolne wrażała uszanowanie – nie czas teraz krnąbrne karcić dzieci, gdy Bóg nas tak wszystkich smaga…

      Nim Jazdon miał czas wyjąknąć odpowiedź, Pawlik go uprzedził.

      – Chcę z wami iść! chcę iść! Dość mi doma gnić było! Weźmijcie mnie z sobą – na miłość Bożą! weźmijcie mnie z sobą.

      I ten dziki przed chwilą chłopak do ręki Sulisława przyskoczywszy, – stał się niemal pokornym.

      – Dajcie mu iść ze mną, kiedy serce ma! – zawołał Sulisław.

      Wojusz na bok ustąpił, nie mięszał się – czekał. Co się w starcu działo, Bóg jeden mógł wiedzieć, nie poruszał się, nie mówił, nawet jedyne oko przywarła powieka. Długo zdawał się nie dychać nawet, jakaś walka wewnętrzna nim miotała, i pół ciała mimowolnemi ruchy drgało tylko.

      Sulisław smutnie a poważnie na stojącego przy sobie, proszącego o opiekę Pawlika – spoglądał…

      Nagle ręka spuszczona Jazdona podniosła się gwałtownie i opadła, wybuchnął z gniewem.

      – Bierz go! bierz…

      Pawlik piorunem do nóg mu się rzucił, ale Jazdon jedyną nogą z łoża zwieszoną kopnął go tylko i nie patrząc nań, zwrócił się do Sulisława.

      – Bierz go.. tego łotra.. ale na powróz!

      Pawlik wstał z ziemi i cofnął się. Raz jeszcze spróbował się do ojca przybliżyć – odepchnął go Jazdon z jakąś rozpaczą.

      – Ma być takim jakim był, niech licho ginie poczestnie! – krzyknął.. – Precz mi z oczów ty gadzie! precz!

      Pawlik ku’ drzwiom się puścił i zniknął.

      – E! e! – rzekł zwolna Sulisław – młode piwo! Kiedyż chcesz, aby w nas żywiej grała krew? Synowi przebacz… nie o tem myśleć teraz…

      Wojusz ciągle czekał na uboczu. Jazdon spojrzał nań.

      – Kiedy on idzie, toć i ja z nim! – zamruczał Półkoza. – Ja tobie tu na nic, dosyć masz bab i sług, a szalonego urwisza trzeba strzedz. Kto go za łeb weźmie tam, kiedy nie ja? Na mnie się on ręki podnieść nie waży.

      Gdy to posłyszał starzec, twarz mu się dziwnie zmieniła, spadł z niej wyraz surowy, rękę wyciągnął drżącą ku Wojuszowi, który podszedłszy prędko, do piersi ją przycisnął.

      Sulisław przysiadł na ławie.

      – Jedź z nim! – odezwał się przerywanym, niewyraźnym głosem Jazdon, – jedź z nim. Konie najlepsze bierz, zbroje najlepsze… Co jest, bierzcie. Dziesięć, piętnaście ludzi z wami, dobrze zbrojnych.. ile znajdziesz!

      Mówił coraz prędzej, Sulisław mu przerwał.

      – A żwawo z wyborem się zawijajcie, my tu leżeć i czekać nie mamy czasu! Dziś jeszcze ztąd ciągnąć potrzeba. Pod Lignicą na nas czekać nie będą. Przyjdzie paść to przynajmniej w kupie, ze swemi, nie gdzieś w kącie, schwytanym. Ks. Henryk i inni z nim ludzie wojenni, jeżeli się nie oprą – to już chyba nikt! ani Cesarstwo nawet…

      Wojusz do drzwi się zawróciwszy spieszył, lecz te się zaledwie otwarły, gdy inni ze starszyzny w podwórzu stojący poczęli do izby się wdzierać z różnemi pytaniami i potrzeby. Od tatarskich zagonów, co chwila nowe przybywały wieści, od Wrocławia i Lignicy nadchodziły gońce.

      Wszyscy oni o tej strasznej ćmie najezdzców, którą na sta tysiąców liczono, bo całemi powiatami zalewała ziemie – opowiadali toż samo, że się jej nic oprzeć nie mogło, że szła jak ogień, rwała jak wody wiosenne, jak chmura pędziła, jak burza, która wszystko niszczy co spotyka.

      Ci co szli przeciwko


Скачать книгу