Stara baśń. Józef Ignacy Kraszewski
potrzeba – rzekła – lecz damy rady i bez pomocy przeciw stryjom, synowcom i kmieciom… Są różne sposoby…
To mówiąc, jakby mimowolnie popatrzała na ogień i zioła.
– Kmiecie od dawna się burzą, ale już ich wielu nie stało. Ubywa co dzień… Nie boim się ani ich, ani nikogo, gród mocny, ludzi dużo… A mój pan miłościwy umie ich pożyć. Mów mi o dzieciach… Widziałeś ich obu?
– Na me własne oczy – rzekł Niemiec. – Piękniejszych młodzianów nie ma na świecie, ani lepiej robiących bronią i koniem… Wszyscy się im dziwują…
Niewieście rozjaśniło się lice.
– Mogliby już do domu powracać – dodał Hengo – aby stanąć u boku miłościwego pana…
– Nie, nie! – przerwała siedząca. – Na to nie czas jest jeszcze. Nie chcę, aby patrzyli, co tu się dziać musi, nie chcę, aby zawczasu z własną krwią do walki występowali… Przyjdzie spokój wkrótce, naówczas ich zawołamy… A! Ja ich nie widziałam tak dawno – dodała. – Odebrano mi ich dla wojennego rzemiosła, by się go u dziada i u naszych uczyli… Tyle lat! Tyle lat… Widziałeś ich obu? – powtórzyła.
– Niejeden raz – mówił Hengo. – Choć parę lat starszy, kneź Lech jak rówieśnik obok brata wygląda. Oba silni i zdrowi… Ciskają włóczniami jak nikt… strzelają z łuków do ptasząt… najdziksze dosiadają konie…
Błyszczały oczy matki.
– Piękniż są?
– Nie mogą być piękniejsi nad nich! – odpowiedział Hengo. – Wzrost wyniosły, twarze jasne, modre oczy, jasne włosy…
Uśmiech poigrał po ustach słuchającej, ale zarazem dwie łzy perliste zbiegły po twarzy bladej.
Cichsza zaczęła się długa rozmowa, gęsto posypały pytania…
Mrok już padał i tylko światło ognia oświecało izbę, a Niemiec stał jeszcze i nie mógł nasycić ciekawości macierzyńskiej; w ostatku go odprawiła skinieniem: – Do jutra.
Sambora puszczono swobodnie w podwórcach, mógł się też w nich rozglądać. Na wstępie schwycił go Kos, pachołek dawniej mu znany, i poprowadził do komory, w której się drużyna146 mieściła. Nie było jej teraz, gdyż jedni na wałach, drudzy na usłudze na dworze, inni na haci stali, a gromadę całą zasadził był kneź w bocznej izbie, uzbrojoną, nie bez celu. Miał kmieci w gościnie…
Kos tak nienawidził knezia, któremu służyć był zmuszony, jak większa część dworni147 jego z lasów gwałtem pobranej. Z Samborem zrozumieli się od słowa…
– A i ciebie tu do tej wilczej jamy wciągnęli – szepnął pachołek.
– Siłą, mocą – odparł Sambor.
– A wiesz ty, jakie tu życie? – spytał Kos.
– Czuję – rzekł Sambor.
– Niewola! Niewola!… – począł wzdychać parobek. – Robią nami jak wołami, znęcają się jak nad psami. Psom kneziowskim ci też lepiej.
Jęli148 tedy wzdychać oba, a że parno było w komorze, wyszli razem na wał pod wieżę. Kos wskazał małą dziurę w murze, która nad ziemię wychodziła.
– Synowca tam spuścili wczora – szepnął – oczy mu wyłupiwszy… Samem patrzał, jak go ludzie trzymali, a stary Zrzega nożem mu źrenice wyjmował… Krew jak łzy ciekła… Nie krzyczał nawet… A litości też nie prosił, bo wiedział, że jej tu nie znajdzie… Potem go wpół ująwszy, powrozem spuścili do ciemnicy i tam mu wodę i chleb dają, póki nie zdechnie… Na dworze się odgrażają, że tak będzie i innym…
– Jeżeli się to synowcowi dostało, a cóż będzie kmieciom naszym? – ozwał się Sambor.
Kos ramiona ścisnął.
– Będzie toż samo, albo i gorzej – rzekł – jeśli w czas rozumu nie dostaną.
Ze dworu słychać było stłumioną wrzawę.... śmiechy i wykrzyki.
– Tam się to kneź weseli – mówił pachołek – bo tak się zawsze u niego zaczyna, póki do zwady i do nożów nie przyjdzie przy biesiedzie149… I dziś trudno, by się skończyło inaczej… Wprzódy tylko da sobie im podchmielić, bo po pijanemu łatwiejsza sprawa… Kmieci tak po kilkunastu ściągają na gród, łaskawie przyjmują, a mało kto wyjdzie cały… Po trochu ich wytrzebi, reszta cicho siedzieć musi.
Popatrzał ciekawie na Sambora.
– Cóż wasi na to? – zapytał.
– Ja nie wiem – rzekł ostrożny przybylec150. – Pewno by radzi co robić, a nie mogą albo może czekają…
– Baby oni są! – zawołał Kos.
– Gród mocny – odezwał się przybyły.
– Mocny – rzekł Kos – ale i kamienie się walą… Jak postoi, mocniejszy będzie, bo mu ludzkie czaszki za podwaliny staną…
– Drużyna liczna…
Pachołek się uśmiechnął.
– Gromady liczniejsze od niej po mirach151 – rzekł cicho. – gdyby rozum miały… U nas tu po niemiecku wszystko… Kneziowa, miłościwa pani, Niemkini rodem, Niemiec się też plącze niejeden. Młodsze żony i nałożnice także zza Łaby… I obyczaj załabiański, bo kneź swobody mirów i gromad znać nie chce… ani o wiecach słyszeć… Dziewki niemieckie prawią, że go słyszały mówiącego, jak sam sobie nie da rady, to Niemców sprowadzi.
Położył się Kos na ziemi, a że blisko okna byli od lochu, gdy ucichli, posłyszeli jęk, który nim wychodził. Głuche stękanie człowieka szło jakby spod ziemi.
– Co on zawinił? – zapytał Sambor.
– Najwięcej tym, że to krew ta sama, a on swojej krwi mieć tu nie chce, bo się jej boi… Któż wie? Zadano mu152, że z kmetami153 się zmawiał, obiecując im dawną przywrócić swobodę…
Oba zamilkli. Poza nimi na podwórzach buchały niekiedy wrzawliwe śmiechy stłumione, a po nich następowała cisza, to niby śpiewy nucone półgłosem. Na drugim cyplu zamkowym psy jakoś żałośnie wyły chwilami i każdy głośniejszy śmiech wywoływał to skomlenie dziwne. Nad jeziorem księżyc czerwony wznosił się jakby krwią umyty… Chmura siwa jak chusta na pół mu związywała czoło. Jakiś smutek i groza były w powietrzu… Parobczak, który wczoraj słuchał nad rzeką słowika, dziś tu karmił się psów wyciem i krakaniem kruków. Czarna ich gromada podlatywała nad wieżą.
Sambor popatrzał ku górze.
– E! to nasi goście codzienni – odezwał się Kos ze śmiechem – albo też towarzysze, bo z wieży nigdy nie zlatują. Zawsze tu są pogotowiu na trupa, a rzadki dzień, żeby go nie mieli… Ku wieczorowi zwijają się niespokojne, bo czas, aby im rzucono strawę… Zobaczycie, że i dziś darmo nie będą krakały…
VI
Hengo wyszedłszy od kneziowej pani, powrócił na pierwsze podwórze. Znalazł tu oczekującego na siebie smerdę, który go zaprowadził do ciemnej izby, gdzie czeladzi jeść dawano. Okno jej, jak wszystkie zamykane
146
147
148
149
150
151
152
153