Stara baśń. Józef Ignacy Kraszewski
W progu stał człowiek siermięgą czarną odziany, w czapce czarnej, z kijem w ręku, oczyma jakby obłąkanymi patrzył we wnętrze chaty, liczył nimi tych, co w niej byli. Wzrok jego zatrzymał się na Znosku i usta, które już miał otworzyć, zamknęły się. Nie powitawszy nawet nikogo, zawrócił się od progu, odszedł i usiadł na przyzbie.
– Ten mnie tylko zobaczył – rozśmiał się karzeł – i ochota mu od gościny i od mowy odpadła.
To mówiąc dopił piwa, kubek postawił, wstał i stanąwszy pośrodku izby, rzekł, w boki się biorąc.
– Wisz i Doman! Wisz i Doman!…
– Znacie mnie? – zapytał stary Wisz.
– Ja?… naokół o dziesięć dni drogi znam wszystkich – rzekł Znosek – nawet psy podwórzowe po imieniu… a jakbym kmieciów znać nie miał?… Tamten, co z progu zszedł, to stary Ziemba… nieprawdaż? Nawet wiem, z czym przychodzi i co mu gębę zamknęło… Syn jego miał na grodzie przypadek… Sczepili się z Sławojem przy uczcie i pozarzynali… Potemeśmy go puścili na jezioro, żeby się otrzeźwił, ale wody się nadto opił i… zdechł…
To mówiąc roześmiał się Znosek, pokłonił, zawinął, skoczył i znikł.
Po wyjściu jego długo cicho było w chacie, jakby się powrotu obawiano. Ziemba też siedzący na przyzbie nie wchodził; czekał pewnie, aż się niezdara oddali. Po dobrej chwili dopiero pokazał się w progu. Piastun, gdy próg przestąpił, poszedł go przywitać.
– Przyszedłem się wam opowiedzieć z sieroctwem moim – odezwał się stary. – Syna mi na grodzie ubito. Ciałośmy ledwie odzyskali, aby je poczestnie spalić na stosie… Mówcie, bracia dobrzy, ludzie my jesteśmy czy zwierzęta dzikie, które bez pomsty kłuć wolno?…
Ręce założył i stał pogrążony.
– Mam dwóch jeszcze synów – mówił po chwili – choć tych bym chciał całych uchować! Gdzie się z nimi skryć? Jak głowy ich osłonić?… Chwostek na mnie zawzięty…
Wisz, wstawszy z ławy, przybliżył się do niego.
– Bracie – rzekł – czas nam myśleć o sobie… siądź i radź.
Przybył w ten sposób jeszcze jeden do szczupłego gronka, które się na wiec zgadzało241.
Do późnej nocy karmili się żalami i szeptali między sobą. Nazajutrz rano Doman i Wisz opuścili zagrodę Piastunową. Chociaż ludzi swoich zostawił stary u sąsiada, nadto mu pilno było powracać do domu, by nakładał dla nich drogi. W lesie rozstali się z Domanem i Wisz znanymi krótszymi przesmykami w puszczy puścił się wprost do swej zagrody. Drugiego dnia nad wieczór był już u wrót, a psy radośnie skomląc witać pana wybiegły. W chacie świeciło jeszcze, stara Jaga drzemiąc z kądzielą siedziała przy łuczywie. Pokłoniła się mężowi do kolan, wedle obyczaju, Wisz na ławie siadł się rozzuwać, pytając o dom i chudobę. Nadszedł zbudzony syn starszy i opowiadał, co się pod niebytność ojca doma robiło i trafiło. Wilk porwał był owcę, a nie zdołano go zabić, choć pastwę mu odebrano. Była to wina pastuszków, którzy się oba pospali.
Stary spokojnie wysłuchał syna, a gdy już chciał odchodzić, dał mu znak, aby się zatrzymał. Jaga z kądzielą wyniosła się do komory.
– Ludek – rzekł Wisz po cichu do syna – postanowiono między nami, aby wici wysłać po mirze i na wiec zwołać starszyznę, na dzień przed Kupałą, w horodyszcze na Żmijowym uroczysku. Ślij ty, jedź sam… Czyń, jak chcesz, dajęć wolę, ale pośpiechu trzeba.
– Pojadę sam – rzekł syn – wola wasza… kogo mam słać, komu zawierzyć? Najlepiej sobie.
Lecz głowę spuścił smutnie. Stary popatrzył nań i zadumał się także.
– Co będzie, to będzie, jechać trzeba i zieloną wić nieść od dworu do dworu.
Krótka, ponura rozmowa tajemnicza na tym się skończyła.
Nazajutrz, gdy się Wisz przebudził, już syna w domu nie było.
Dni kilka upłynęło bez wieści, a życie zwykłym się trybem ciągnęło; w głębi tych lasów rzadki był gość i przechodzień. Wisz po dniu upalnym spoczywał za zagrodą pod dębami leżąc na ziemi, psy mając przy sobie, gdy jeden z nich podniósłszy się nagle, skoczył w stronę rzeki i wietrzyć coś począł niespokojny. Zwierza albo obcego człowieka pewnie by inaczej witał; zdumiał się stary widząc, jak psisko radośnie ogonem kręciło, jak gdyby znajomego czuło w pobliżu. Nikogo jednak widać jeszcze nie było. Zabiegłszy w łozy, podwórzowy kilka razy szczeknął radośnie, jakby się łasił do kogo. Wisz podniósł się z ziemi, spojrzał i zobaczył ostrożnie gałęzie rozgarniającego tego, kogo się najmniej spodziewał, Sambora. Stał w zaroślach chłopak, jakby zbliżyć się nie śmiejąc, dopiero starego gospodarza ujrzawszy, szybko począł podchodzić ku niemu.
Chmurnie brwi ściągnąwszy, czekał nań Wisz.
– A tyż tu skąd? jak?… jakże wyrwałeś się z grodu? – zawołał, gdy Sambor już mu do nóg przypadał.
– Musiałem, choćby życie ważąc – rzekł przybyły. – Musiałem przybyć z oznajmieniem… Nie chciałem, aby niespodzianie spadło nieszczęście na dwór wasz…
– Nieszczęście? Co? – zapytał stary.
– Już trzy dni temu, jak kneziowi doniesiono: Wisz objeżdża kmieci i na wiec ich zwołuje.
– Kto doniósł?
– Smerda z tym powrócił z łowów – odezwał się Sambor. – Chwostek się uniósł gniewem wielkim, zaklął, że każe wasz dwór w perzynę obrócić, a was, ojcze mój, na pierwszym obwiesić drzewie. Na was ma się wywrzeć cała złość jego… Ludziom i koniom kazano się sposobić… Słyszałem, gdy dawano te rozkazy, rzuciłem się co tchu wpław przez jezioro, aby wam oznajmić o tym. Dziś, jutro… każdej chwili tu być mogą.
Wisz stał, nie pokazując po sobie ani strachu, ni zwątpienia, myślał, co ma począć. Dwoje było tylko do wyboru: albo się bronić na zagrodzie, zwoławszy ludzi, którzy na ziemi jego siedzieli, lub z duszami i dobytkiem ciągnąć w lasy. Ostatnie niełatwym było, człowiek sam mógł się ukryć od pogoni, trzody, kędy przeszły, zdradzały się i pójść w ślad za nimi mogła drużyna kneziowska. W lesie, choćby za zasiekami, tak się bronić było ciężko, jak w zagrodzie. Na łaskę Chwostkowi się zdać… śmierć czekała i niewola. Stary nie lękał się o siebie, dawno mu było już tęskno do mogiły, do ojców… obawiał się i troszczył o córki i syny. Milcząc dał znak Samborowi, aby szedł za nim i powlókł się ku zagrodzie. W drodze po kilkakroć stanął i zadumał się opuściwszy głowę.
Doszli do wrót, gdy w nich spotkał się Wisz ze starszym synem, co wici woził i właśnie z powrotem przybywał. Jego też już na drodze doszła była wieść o tym, co się na grodzie u Gopła przysposabiało, zdał więc wici innemu i do ojca pośpieszył. Przytomność242 Sambora uwalniała go od przynoszenia złej wieści.
– Dziś tu jeszcze nie będą pewnie – odezwał się stary do swoich. – Jest czas przez noc myśleć, co z sobą czynić i do świtu się przysposobić. Zwołać parobków, zatrąbić na pastuchy… Sambor skoczy po ludzi na Rybaki i Bondarze… Kto oszczep dźwignie, niech przybywa. Żagiew zapaloną miasto wici wziąć… i… żywo.
Zamiast strachu Wisz zdawał się pokrzepiony tą myślą, że jeszcze walczyć będzie i do otwartej stanie bójki. Parobcy i synowie, kto żył, rwali się
241
242