Miasto pływające. Жюль Верн
Cztery razy dziennie z wielkiem zadowoleniem pasażerów, odzywał się ten ochrypły rożek, o w pół do dziewiątej na śniadanie, o w pół do pierwszej na przekąskę, o czwartej na obiad, o w pół do ósmej na herbatę. W krótkim czasie bulwary opustoszały, a wszyscy współbiesiadnicy zasiedli niebawem obszerne stoły, gdzie udało mi się umieścić blisko Fabiana i kapitana Corsicana.
Cztery rzędy stołów było w sali jadalnej. Na nich szklanki, butelki, poustawiane na podstawkach, przedstawiały niewzruszoność i porządek doskonały. Parostatek żadnych poruszeń fali czuć nie dawał. Współbiesiadnicy, mężczyzni, kobiety i dzieci, mogli jeść bez obawy. Potrawy wybornie przyrządzone, krążyły na okół. Wielu stewardów pilnie usługiwało. Na żądanie każdego, wymienione na małej karcie ad hoc, dostarczali win, likierów, piwa angielskiego, te przedmioty szły na osobny rachunek. Pomiędzy wszystkiemi, mieszkańcy Kalifornii odznaczali się zdolnością picia szampana. Była tam obok swego męża, dawnego celnika, praczka zbogacona praniem bielizny w San Francisko, która piła wino Cliquot, butelkę po trzy dolary. Dwie czy trzy młode misses, wątłe i błache, pożerały kawałki wołowiny z krwią. Drugie Mistress odpychające swym widokiem wypróżniały z małych kieliszków jaja na miękko. Inne kosztowały z widocznem zadowoleniem torty, rumbarbarum albo sefery na wety. Każden działał z zapałem. Wydawało się, że jesteśmy w jakiejś restauracyi na bulwarach samego Paryża, nie zaś na Oceanie.
Przekąska się skończyła, pokład zaludnił się na nowo. Ludzie mijając się kłaniali się sobie, lub zbliżali do siebie jak spacerujący w Hyde Park. Dzieci biegały, bawiły się puszczając balony, popędzając kółka, jakby to robiły na piasku Tuileryjskiem. Większa część mężczyzn przechadzając się palili cygara. Damy siedząc na ławkach pracowały, czytały lub z sobą rozmawiały. Guwernantki i bony malców dozorowały. Kilku grubych opasłych amerykanów baryłów, huśtało się na krzesłach kołyszących się, oficerowie statków szli i wracali jedni odbywając swą kolej na pomostach i czuwając nad kompasem, inni odpowiadając na zapytania, często śmieszne pasażerów. Słychać było także przy uciszeniu się wiatru głos organu umieszczonego przy dużym maszcie tylnym, dźwięk dwu czy trzech fortepijanów Pleyela, które puściły się na nieznośne wyścigi w salonach dolnych.
Około godziny trzeciej powstały głośne okrzyki. Pasażerowie zajęli najwyższe piętro. „Great Eastern” spotkał prawie ręka w rękę okręt pocztowy. Byłto „Opropontis” płynący do New Yorku, witał on olbrzyma morskiego przepływając, a ten wzajemnie oddawał powitanie.
O w pół do piątej widać było jeszcze ziemię na trzy mile od prawego brzegu. Zaledwie ją można było dojrzeć wśród pasm ulewy, która raptownie się puściła. Wkrótce światło się nam pokazało. Była to latarnia z Fasteszota umieszczona na pustej skale; noc się zrobiła, podczas której mieliśmy przepłynąć za przylądek C'Lear, ostatni punkt wybrzeży Irlandyi najbardziej naprzód wysunięty.
VII
Z środy na czwartek nie dobrą noc mieliśmy. Moje łóżko poruszało się najokropniej tak, że na jego deskach musiałem się opierać łokciami i kolanami. Worki i walizy wysuwały i wsuwały się w moim pokoiku. Nieład niezwykły zapełniał sąsiedni salon, w którym dwieście czy trzysta skrzyń tymczasowo złożonych, toczyły się od jednej ściany do drugiej, potrącając z łoskotem ławki i stoły. Drzwi trzaskały, szklanki i butelki potrącały się w swem zawieszeniu ruchomem, naczynia stołowe spadały z kredensu na podłogę. Słyszałem także chrapania nieregularne szruby i uderzenia kół, które kolejno wychodząc na wierzchy uderzały powietrze swemi szprychami. Po tych wszystkich oznakach poznałem, że wiatr wzmógł się znacznie i że parostatek nie był już obojętnym na fale morskie, które go zabierały w poprzek.
Wstałem o siódmej rano, spędziwszy noc bezsennie. Uczepiłem się jedną ręką łóżka, a drugą byle jak się ubierałem. Bez oparcia nie byłbym się utrzymał na nogach, stoczyłem też prawdziwą walkę z mojem paltotem aby go na siebie włożyć. Wyszedłem z mego pokoiku przez salon, rękami i nogami torując sobie drogę pomiędzy tą falą skrzyń. Wszedłem na schody na kolanach, jak wieśniak rzymski, wdrapujący się po schodach Scala Sante Poncyjusza Piłata i nakoniec dostałem się na pokład, gdzie silnie się uczepiłem haczyka.
Ziemi nie było widać zupełnie. Za przylądek C'Lear przez noc przepłynęliśmy. W koło nas roztaczał się obszerny obwód, zakreślony liniją wody na sklepieniu niebieskiem. „Great Eastern” wzięty w poprzek bez pomocy żagla, kołysał się strasznie. Morze koloru siwego, wzdymało się wielkiemi falami. Maszty jak długie końce cyrkla zakreślały w powietrzu liczne łuki. Kołysanie okrętu wzdłuż było nieznaczne, przyznaję, lecz kołysanie się z boku na bok było nieznośne. Niepodobna się było utrzymać na nogach. Oficer kolejny uczepiwszy się mostku, wyglądał jakby na huśtawce. Od haczyka do haczyka zaledwie dostałem się do buduaru na prawym boku okrętu. Pokład był mokry od mgły i bardzo śliski. Przygotowywałem się już uczepić za sztachety mostka, gdy ciało jakieś padło mi pod nogi.
Było to ciało doktora Dean Pitferge. Podniósł się zaraz mój oryginał na kolana, i patrząc na mnie rzekł:
– Otóż to właśnie. Wielkość łuku, zakreślonego przez ściany „Great Easternu” wynosi czterdzieści stopni, dwadzieścia pod poziomem, a dwadzieścia nad poziomem.
– Doprawdy – zawołałem śmiejąc się – nie ze spostrzeżenia, tylko z położenia, w jakiem one były zrobione.
– Tak jest – powtórzył doktór. – Podczas kołysania się szybkość ścian wynosi jeden metr, siedemset czterdzieści cztery millometrów na sekundę. Okręt za atlantycki który jest o połowę węższy, w tem właśnie czasie przeważa się z jednego boku na drugi.
– A więc – odrzekłem – ponieważ „Great Eastern”, wraca tak prędko do położenia prostopadłego, jest to skutkiem zbyt wielkiej nieruchomości.
– A tak, dla okrętu, lecz nie dla jego pasażerów – przerwał wesoło doktór Pitferge – gdyż oni jak pan widzisz, powracają do poziomu i to prędzej niżby chcieli.
Doktór zachwycony swą odpowiedzią, podniósł się, a potem wzajemnie się podpierając doszliśmy przecie do ławek na najwyższym piętrze w tyle okrętu urządzonych. Dean Pitferge wyszedł cało podrapawszy się tylko w kilku miejscach, winszowałem mu tego, bo mógł sobie głowę rozbić.
– O! na tem nie koniec! – odpowiedział – wkrótce mieć będziemy klęskę.
– My?
– Parostatek, a zatem, ja, my i wszyscy pasażerowie.
– Jeżeli pan mówisz bez żartów – zapytałem – dla czego wsiadłeś pan na okręt?
– Żeby zobaczyć co nastąpi, gdyż nie bardzo by mi się nie podobało nasze rozbicie! – odrzekł doktór, patrząc na mnie znacząco.
– Czy to po raz pierwszy płyniesz pan na „Great Easternie”?
– Nie. Odbyłem już kilka podróży… jako amator.
– Nie masz więc pan czego żałować!
– Ja też wcale nie żałuję, konstatuję tylko fakta, a oczekuję cierpliwie, godziny nieszczęścia.
Czy doktór żartował sobie ze mnie? Nie wiedziałem co myśleć. Wydawały mi się bardzo ironicznie jego małe oczy. Chciałem go się lepiej wypytać.
– Doktorze – mówię mu – niewiem na czem opierasz swoje złe przepowiednie, ale pozwól pan sobie przypomnieć, że „Great Eastern” już dwadzieścia razy przebył atlantyk i jego podróże były zadawalniające.
– Mniejsza z tem! – odrzekł Pitferge.
Ten okręt został „zaczarowany” używając wyrażenia upowszechnionego między ludem. On nie ujdzie swego przeznaczenia. Wiedzą o tem i nie mają w nim zaufania. Przypomnij