Tajemnicza wyspa. Жюль Верн

Tajemnicza wyspa - Жюль Верн


Скачать книгу
dobre pół godziny i kilka par preriokurów, jak przewidział Pencroff, powróciło do swoich gniazd. Skacząc i dziobiąc po ziemi, zupełnie nie domyślały się obecności myśliwych, którzy zresztą przezornie ulokowali się pod wiatr.

      Harbert czuł się w tej chwili bardzo podekscytowany. Wstrzymał oddech, a Pencroff z wytrzeszczonymi oczami, z otwartymi ustami, z wargami wysuniętymi, jak gdyby już miał skosztować kawałka preriokura, też ledwie oddychał.

      Preriokury tymczasem przechadzały się pomiędzy haczykami, nie zwracając na nie uwagi. Wtedy Pencroff kilka razy lekko szarpnął wędkami i przynęta zaczęła się poruszać, jakby robaki wciąż były żywe.

      Marynarz w tej chwili odczuwał na pewno silniejsze emocje niż wędkarz, który nie widzi, jak w wodzie zbliża się zdobycz.

      Poruszenia wkrótce zwróciły uwagę preriokurów, które rzuciły się z otwartymi dziobami na przynętę. Trzy preriokury, najżarłoczniejsze zapewne, połknęły przynętę razem z haczykami. Wówczas Pencroff ściągnął nagle wędkę, a trzepotanie skrzydeł dowodziło, że ptaki zostały schwytane.

      – Hurra! – zawołał marynarz, rzucając się na zdobycz i opanowując ją w jednej chwili.

      Harbert klaskał w ręce. Pierwszy raz w życiu widział łapanie ptaków na wędkę. Ale skromny marynarz powiedział, że nie robił tego pierwszy raz, a poza tym wynalezienie tego sposobu nie jest jego zasługą.

      – A zresztą – dodał – w naszej sytuacji trzeba być gotowym na wszelkiego rodzaju wynalazki.

      Powiązali zdobycz za łapki, a Pencroff uszczęśliwiony, że nie wracają z próżnymi rękami, i widząc, że dzień zaczyna się już chylić ku końcowi, oświadczył, że czas wracać do domu.

      Bieg rzeki wskazywał im drogę powrotu i około godziny szóstej Harbert i Pencroff, zmęczeni nieco wyprawą, powrócili do Kominów.

      Rozdział VII

      Nab jeszcze nie wrócił. – Domysły reportera. – Kolacja. – Zapowiada się zła noc. – Straszliwa burza. – Nocna wyprawa. – Walka z deszczem i wiatrem. – O osiem mil od pierwszego obozowiska.

      Gedeon Spilett ze skrzyżowanymi na piersiach rękami stał nieruchomo na brzegu i patrzył na ocean, z którego na widnokręgu wynurzała się wielka, czarna chmura, podnosząca się szybko w górę. Wiatr był już dość gwałtowny, a z upływem dnia stawał się coraz zimniejszy. Niebo źle wróżyło, a pierwsze objawy wichury dawały się już wyraźnie odczuć.

      Harbert wszedł do Kominów, a Pencroff podszedł do reportera. Spilett, zatopiony w myślach, nawet go nie zauważył.

      – Będziemy mieli fatalną noc, panie Spilett! – odezwał się marynarz. – Wicher i deszcz, że petrele47 będą miały uciechę.

      Reporter odwrócił się i zobaczywszy Pencroffa, zapytał go:

      – W jakiej odległości od brzegu, pańskim zdaniem, uderzyła w kosz ta fala, która porwała naszego towarzysza?

      Marynarz nie spodziewał się tego pytania. Pomyślawszy chwilkę, odparł:

      – Najdalej o dwa kable.

      – A co to jest ten kabel? – zapytał Gideon Spilett.

      – Sto dwadzieścia sążni lub sześćset stóp48.

      – A zatem Cyrus Smith wpadł do morza najwyżej o tysiąc dwieście stóp od brzegu?

      – Mniej więcej – odparł Pencroff.

      – I jego pies też?

      – Też.

      – Przyjmując, że nasz towarzysz poniósł śmierć, dziwi mnie i zastanawia – mówił dalej reporter – że Top także zginął i że morze nie wyrzuciło dotychczas zwłok ani psa, ani pana!

      – Nie ma w tym nic dziwnego przy tak wzburzonym morzu – odparł marynarz. – Zresztą prądy mogły je unieść i wyrzucić gdzieś dalej.

      – Więc sądzi pan, że nasz towarzysz zginął w falach? – spytał raz jeszcze reporter.

      – Takie jest moje zdanie.

      – A moim zdaniem – powiedział Gedeon Spilett – przy całym szacunku, jaki mam dla pańskiego doświadczenia, panie Pencroff, to równoczesne kompletne zniknięcie Cyrusa i Topa, żywych czy martwych, ma w sobie coś niewytłumaczalnego i nieprawdopodobnego.

      – Chciałbym być pańskiego zdania, panie Spilett – odpowiedział marynarz. – Niestety, jestem przekonany, że jest inaczej.

      Po tych słowach marynarz powrócił do Kominów. Na palenisku płonął wesoły ogień. Harbert dorzucił wiązkę suchego drzewa i jasny płomień roztoczył blask po ciemnych zakątkach korytarzy.

      Pencroff wziął się natychmiast do przygotowania kolacji. Uznał, że powinno to być pożywniejsze danie, gdyż wszyscy potrzebowali wzmocnić nadwątlone siły. Wianki z kuruku pozostawił na następny dzień, a tymczasem oskubał z pierza dwa preriokury i nadziawszy na patyk, piekł je wolno na ogniu.

      Była już siódma wieczorem, a Naba jeszcze nie było. Pencroff zaczął się niepokoić. Obawiał się, że albo spotkał go jakiś wypadek na nieznanym lądzie, albo że nieszczęśnik dopuścił się jakiegoś rozpaczliwego kroku. Harbert jednak z nieobecności Naba wyciągał zupełnie inne wnioski. Jego zdaniem, jeżeli Nab dotychczas nie wrócił, to dlatego, że musiały zajść jakieś nowe okoliczności, które skłoniły go do dłuższych i dalszych poszukiwań. A każda nowa okoliczność mogła być tylko na korzyść Cyrusa Smitha. Dlaczegóż Nab miałby nie wrócić, jeżeli nie dlatego, że powstrzymała go jakaś nowa nadzieja? Może trafił na jakąś wskazówkę, jakiś odcisk stopy ludzkiej lub resztki przedmiotów wyrzuconych przez morze, które mu wskazały dalszą drogę? Może w tej chwili jest już na pewnym tropie? A może, może nawet przy swoim panu?…

      Tak rozumował chłopak i tak mówił. Wysłuchali go bez przerywania, ale tylko reporter się z nim zgadzał. Pencroff był przekonany, że Nab zapuścił się w swoich poszukiwaniach dalej niż poprzedniego dnia i dlatego nie zdążył jeszcze wrócić.

      Harbert, rozgorączkowany jakimś wewnętrznym przeczuciem, kilka razy podrywał się, żeby wyjść na spotkanie Naba. Pencroff jednak przekonał go, że byłaby to wycieczka całkiem daremna, że w tej ciemności i ulewie nie znajdzie śladów Naba i że lepiej czekać do jutra. Jeśli Nab nie wróci do rana, wówczas on sam nie zawaha się ani chwili i razem z Harbertem pójdzie go odszukać.

      Gedeon Spilett podzielał zdanie marynarza, że nie należy się rozłączać, i Harbert musiał odstąpić od swojego zamiaru, ale dwie wielkie łzy spłynęły mu po policzkach.

      Reporter nie mógł się powstrzymać, żeby nie uściskać szlachetnego chłopca.

      Tymczasem burza wszczęła się na dobre. Nad wybrzeżem z wściekłością dął południowo-wschodni wicher. Słychać było, jak opadające morze z szalonym rykiem rozbijało się na przybrzeżnych skałach. Krople deszczu, rozpylone przez huragan, unosiły się jak wilgotna mgła; strzępy tej mgły wlokły się po ziemi, a otoczaki grzechotały, jakby ktoś wywracał wózki z kamieniami. Miotany wichrem piasek mieszał się z ulewą i siekł jakby rózgą po twarzy; w powietrzu było tyle samo pyłu mineralnego, co rozpylonej wody. Pomiędzy ujściem rzeki a ścianą skalną wściekły wir powietrzy rozpoczął szalony taniec, a wiatry odrywające się z tego malstromu, nie znajdując innego ujścia poza wąwozem, w głębi którego płynęła rzeka, wdzierały się do niego z całą gwałtownością. Dym ulatujący z ogniska przez wąski wylot, wtłoczony wichrem z powrotem, opadał


Скачать книгу

<p>47</p>

petrele – ptaki morskie, które najchętniej latają podczas największej burzy. [przypis autorski]

<p>48</p>

Sto dwadzieścia sążni lub sześćset stóp – w rzeczywistości sążeń amerykański (fathom) liczy 6 stóp, stąd kabel morski to 120 sążni lub 720 stóp. [przypis edytorski]