Oko za oko. Stefan Żeromski

Oko za oko - Stefan Żeromski


Скачать книгу
musieli obadwaj odpocząć cokolwieczek, mój serdeczny przyjacielu – zwrócił się do studenta pan Świerkowski – nieprawdaż?

      – Co do mnie… nie sądzę… Bądź co bądź… – mówił, wstając i prostując się pan Wawelski.

      Mdlejącymi ruchami zbliżył się do stolika i usiadł na ławce zajętej przez panią Zofię i jej siostrę. Za chwilę jednak, zawiadomiwszy te panie, że społeczeństwo nie jest bynajmniej organizmem, gibnął się na bok w sposób tak zatrważający, że go natychmiast odprowadzono do gabinetu pana domu, gdzie też wkrótce zasnął na kanapie snem kamiennym. Za jego przykładem poszedł niezwłocznie pan Wiktor.

      Młodzieniec nasz obudził się nazajutrz dosyć późno. Zaledwie otworzył oczy i przypomniał sobie jako tako przygody dnia poprzedzającego, usiłował zasnąć jeszcze, zaciskał powieki, aby przynajmniej nie natychmiast zaglądać w oczy gorzkiej rzeczywistości. Lecz już usnąć nie mógł. Słońce świeciło prosto w okno otwarte, zastawione siatką tiulową i rzucało na podłogę kwadratowy odblask, posuwający się w miarę jak ciepły podmuch wiatru wpychał do pokoju lub wydymał na zewnątrz białą zasłonę. Duże muchy wciskały się do pokoju przez szczeliny i, rozbijając się o ściany i belki wybielonej wapnem powały, warczały groźnie; z okna dolatywał cichy szelest liści i brzęk os; zresztą w całym domu i ogrodzie cisza była śmiertelna.

      „Ucieknę chyba – myślał zrozpaczony student – innej rady nie ma. Wyjmę z okna siatkę, skoczę do ogrodu… Po południu przyjdę, przeproszę itd.”

      Zerwał się i zaczął szukać ubrania. Niestety – ubrania nie było: wzięto je do czyszczenia.

      „Ładna historia! Wyobrażam sobie, jak te kobiety spojrzą na mnie, gdy się wobec nich zjawię… Gdzie ten stary arcynygus miał rozum, żeby mnie wieźć tutaj w takim stanie! Przy tym co za kapitalny kacenjamer…”

      Drzwi się nagle otwarły i weszła pokojówka wzrostu kirasjera. Położyła ubranie na krzesełku i uciekła co tchu, parskając śmiechem.

      – Zaczyna się… – mruknął Wawelski wstając.

      Umył się i ubrał szybko, marząc rozkosznie, że może nikogo w domu i ogrodzie nie spotka, wymknie się niepostrzeżenie i uniknie przynajmniej na teraz wstydu. Wkrótce był gotów i zauważywszy, że w sąsiednim pokoju nie ma nikogo, wsunął się tam na palcach, wyjrzał przez okno wychodzące na ogród i zaklął z głębi serca. W bliskości balkonu widać było między drzewami zielone słupy niezgrabnej huśtawki i ową siostrę pani domu, kołyszącą się niedbale z książką w ręku. Piękna panna miała na sobie jakąś jasną suknię, nogi jej, obute w żółte, letnie pantofle, muskały rozłożyste trawy, uniesiona cokolwiek spódnica odsłaniała niesłychanie ładne pończochy na niebywale zgrabnych łydkach. Ciemne włosy, zdobiące jej piękną głowę, uczesane w sposób najmodniejszy, to połyskiwały i lśniły na słońcu, to się zanurzały w znikomy, przejrzysty, ledwo dostrzegalny cień, jaki odrzucały drzewiny owocowe.

      Z głębi ogrodu szła uliczką pani Świerkowska i zbliżyła się do huśtawki. Była podobna do siostry i może o dwa lub trzy lata tylko od niej starsza.

      „Co ja właściwie tym paniom powiem, gdy się wobec nich zjawię? – myślał zrozpaczony Adam. – O, Boże!”

      Układał jeszcze w ciągu jakich dziesięciu minut pięknie brzmiące tyrady, a wreszcie otwarł z trzaskiem drzwi i przymrużywszy oczy wszedł na uliczkę ogrodową.

      – Kto widział, panie Wawelski, tak się upijać? – zawołała pani Zofia, nim się zdołał do huśtawki zbliżyć. – Z naszymi panami trzeba się znać z wielkiej odległości, inaczej będą pana co kilka dni wyciągali na te ohydne pijatyki. Nie wiem, czy nas pan sobie przypomina: jestem żoną pańskiego „serdecznego przyjaciela”, a oto moja siostra, Wanda. Czy głowa pana boli? Wczoraj jeszcze dałam znać mamie pana, aby się nie obawiała…

      – Doprawdy, nie wiem, jakimi słowami przeprosić panie… – jęknął Wawelski, myśląc w głębi duszy, że to jednak dobra baba.

      – Wiemy dobrze, że nie doświadcza pan uczuć przyjemnych, toteż nie będziemy wcale mówili o tej przygodzie. Skąd się pan wczoraj wziąłeś między tymi obrzydliwymi biboszami?

      – Przypadkowo zaszedłem na dworzec, a że znałem doktora Daktylberga jeszcze z Warszawy, jakoś więc tak…

      – Teraz napije się pan herbaty z cytryną, a nieco później rosołu. Głowa przestanie boleć. Chodźmy, Wanduchno; proszę pana…

      – A gdzież pan Świerkowski? – zagadnął Adam.

      – O, on dawno już odebrał należne natarcie uszu, teraz jest znowu na dworcu… ekspediuje sery do Warszawy.

      – Dawno już pan bawi w Trebizondowie? – zapytała panna Wanda, wstępując na ganek.

      – Od dwu tygodni. Matka moja utrzymuje, jakoby tutaj było przepyszne powietrze, jakobym ja był chory na płuca, najęła w willi Odrobinka mieszkanie i zmusza mnie pośrednio do takiego oto jak wczoraj przepędzania czasu.

      – Ach… więc to mama pańska zmusiła pana?…

      – No… nie! ale absolutna samotność. Las i las… Myślałem, że zdziczeję zupełnie i zacznę chodzić na czworakach.

      Przy stole panna Wanda siedziała naprzeciwko studenta i przyglądała mu się od czasu do czasu bacznie dużymi oczami, lazurowymi jak niebo w południe. Pani Zofia zajęta była nalewaniem herbaty. Była szczuplejsza od siostry, ubrana mniej modnie i jakby nieustannie o czymś smutnym zamyślona. Kolor jej oczu był prawie ten sam co u siostry, bardziej tylko jasny i jakby zamglony. Wawelski wiedział dobrze, że wyraz melancholii, tajemniczego zamyślenia, nieujęty wyraz oczu pięknych kobiet ukrywa najczęściej wybitną płytkość umysłu i oschłość, jeśli nie zatwardziałość serca, a jednak nie mógł się oprzeć urokowi, jaki wywierały oczy tej mężatki. Było to wejrzenie łagodne, miękkie, dobre i ufające; wyrażało jakby przystosowywanie się subtelnych myśli i delikatnych uczuć do przymusowo narzucającej się rzeczywistości, nieskończenie od tych myśli dalekiej. Popierało takie wrażenie – gładkie i białe jak welinowy papier czoło, otoczone jasnymi, zaczesanymi w górą włosami – i usta. Co za usta! Jeden jedyny Greuze umiał utrwalać tą właśnie, tkwiącą w pewnych twarzach kobiecych, harmonijną melodię rysów, jakiej nie mógł się do syta napatrzeć Wawelski w twarzy pani Świerkowskiej.

      „Rany Pana Jezusa! cóż za śliczna baba… – myślał, połykając gorącą herbatę. – I to ona jest żoną aligatora…”

      – Pan kończy już zapewne uniwersytet? – zapytała panna Wanda.

      – Właściwie mówiąc… Jeszcze nie kończę. Powziąłem zamiar przestudiowania pewnych umiejętności na tym samym kursie.

      – Aha… jest więc pan pewno prawnikiem?

      – Tak, pani.

      – Znałam bardzo wielu studentów prawa, będąc jeszcze na pensji.

      – Kończyła pani pensję w Warszawie? Dawno ją pani opuściła?

      – Przed trzema laty.

      – Obecnie chwilowo wypoczywa biedactwo u nas – wtrąciła pani Zofia – po trudach i nudach zawodu. Była nauczycielką w pewnym domu obywatelskim. Niegdyś, będąc dziewczętami, nie przypuszczałyśmy, że jedna z nas będzie się zajmowała wyrabianiem serów, pieleniem rozsady i ogórków, a druga zapracowywała na utrzymanie tułaniem się po domach obcych.

      Panna Wanda spojrzała na mówiącą z pewnym wyrazem surowości i zmusiła ją do milczenia. Wawelski nie brał bardzo do serca zmiany losu, jaka zaskoczyła te panie; toteż uśmiechając się nieodpowiednio, myślał tylko o tym, jak by wyjść z honorem z całej tej afery.

      Po herbacie pani Świerkowska zaproponowała swemu


Скачать книгу