Widma. Eliza Orzeszkowa
zwolna ramionami.
– Czy ja wiem? Wszyscy poumierali, wszyscy cudzy, nikt nie pokochał nigdy, nikt nie pożałował i… koniec.
– E! – rzekł Julek – kaprysisz! Co ci tam złego? Ot mnie bieda i bieda! odkąd urodziłem się, zawsze to samo i to samo. Ojciec biédę klepie, matka biédę klepie i ja klepać muszę.
– A czemuż to tak? – zapytała Lusia.
– Ot czemu? Wiadomo. Ojciec jest urzędnikiem kancelistą, dwadzieścia rubli na miesiąc bierze, a wiesz ty, że to wielka bieda. Ale toby jeszcze nic, żeby jaka nadzieja była, że człowiekowi lepiéj kiedy będzie. Gdzie tam! Czy ty wiesz, że gdyby ojciec gwiazdy z nieba zdejmował, gdyby zapracował się na śmierć, toby nic z tego nie przybyło. Co było, to jest, co jest, to będzie…
Lusia przerwała:
– Twój tatko tak przy obiedzie mówił…
– A mówił. On to zawsze mówi i ja nauczyłem się mówić. Żółte ściany były, żółte ściany są i żółte ściany będą.
Przy tych słowach, obie ręce podniósł ku głowie i do niepodobieństwa zczochrał swe włosy, przyczém pełne nienawiści spojrzenia rzucał na ściany bawialnéj izdebki, do których wyraźnie uczuwał głęboką i niemilknącą nigdy antypatyę.
– A dla czegoż to tak? – zapytała znowu Lusia.
– Albo ja wiem? – odpowiedział – albo mnie kiedy ktokolwiek co wytłómaczy? rozpowie?… gdzie tam! Ojca nigdy w domu nie ma, a jak przyjdzie, to taki zmęczony, że tylko zjé i spać idzie; mama zawsze zajęta i, jak się o co spytam, to mówi, że czasu nie ma, albo że sama nie wié… bo pewno nie wié. Ja chciałbym o wielu rzeczach wiedziéć: co to? jak to? po co? zkąd? ale dowiedziéć się ani sposobu. Nuda tylko, biéda i po wszystkiém.
– I koniec! – zawtórowała Lusia.
W czasie, gdy Julek wynurzał przed nią dolegliwości swe, w sposób, zdradzający wczesną dojrzałość, a może i wczesne nadwiędnięcie dziecięcéj jego istoty, ona myślała zapewne o własnych przebytych biedach i, jak mała papużka, zmieniająca tylko ton podanego sobie wyrazu, wymówiła:
– I koniec!
Jakby dla rozweselenia, biadającéj téj u szarego okna, pary malutkich ludzi, nad zdobny w bukiet z róż cyferblat starego zegara wyskoczył szary ptak sporéj wielkości i, z łoskotem uderzając blaszanemi skrzydły, w ciszę i zmrok, napełniające pokoiki, rzucił pięć razy powtórzony okrzyk:
– Kuku! kuku!
Stary zegar posiadał nietylko wesoły bukiet róż, ale weselszą odeń kukułkę, która co godzina przyzywała pomiędzy żółte ściany, te śmiertelne nieprzyjaciółki Julka, świetlaną wiosnę, tę dotychczasową serdeczną przyjaciółkę Lusi. To téż po raz pierwszy, odkąd tu weszła, dziewczynka uczyniła ruch żywy i prawdziwie dziecięcy. Zerwała się z krzesła, klasnęła w dłonie i z głośnym okrzykiem:
– Kukawka! kukawka!
Rzuciła się ku zegarowi, wyciągając doń obie ręce. Niestety! czarowne zjawisko, po wygłoszeniu piątéj z południa godziny, zapadło szybko w niewidzialne głębie zegara; Lusia w mgnieniu oka téż ochłonęła z doświadczonego wrażenia i, poważna znowu, z rękoma wsuniętemi w rękawy sukni, usiadła na uprzedniém miéjscu.
W kuchence, zbudzona przez kukułkę i wykrzyk Lusi, pani Aniela zerwała się z tapczana, przelękniona tém, że spała tak długo i, zgarniając obiema dłońmi rozrzucony we śnie warkocz, a przecierając senne jeszcze oczy, wołała:
– Julku! czy ojciec śpi jeszcze? Julku! samowar nastaw! prędzéj tylko! Mój Boże, jakżem ja zaspała! Ojciec już nie będzie miał czasu przed wyjściem do biura porządnie wypić herbaty!
Żywa bardzo, choć ciężka nieco, z wyrazem niepokoju i zakłopotania na czerwieńszéj, niż kiedy, twarzy, przebiegła bawialnią, wszedłszy do sypialnego pokoiku, na palcach, z ostrożnością niezmierną, zbliżyła się do łóżka, na którém snem kamiennym usypiał pan Marcelli, i dłoń swą na czole jego położyła. Rzecz szczególna! ręka jéj zgrubiała, ciężka, powleczona skórą czerwoną i szorstką, dziwnie miękko, łagodnie, pieszczotliwie nawet spoczęła na bladém, suchém i mnóstwem drobnych zmarszczek okrytém czole mężczyzny. Być może, iż dobroczynne złudzenie sprawiło, że cofnął się on w téj półsennéj chwili ku najmłodszym swym latom, że zdało mu się, iż w ojcowskiéj zagrodzie czoła jego dotyka młoda gałązka brzozy, lub skrzydło białego motyla; bo otworzył oczy pełne blasku i życia, a kąty ust jego podniosły się i zarysowały uśmiech wesoły. Z tym wyrazem na twarzy, pan Marcelli wydawał się innym wcale, niż zwykle, człowiekiem. Możnaby powiedziéć, że istotna natura jego na mgnienie oka wyjrzała z za maski, którą szczelnie, szczelnie przykleił do niéj los. Trwało to przecież krótko.
– Piąta już biła, Marcelli; za pół godziny… do biura – rzekła pani Aniela, a jakkolwiek mówiła to cichym głosem i z tym uśmiechem, który u niéj, pośród warg zbyt szerokich, grubych, odsłaniał dwa rzędy zębów, pięknych jak perły; jakkolwiek, mówiąc to, przesuwała dłoń swą po włosach jego ruchem matki raczéj, niż żony lub kochanki; na twarz pana Marcellego spadła znowu maska sztywna, sucha, pomarszczona na czole, a na policzkach od starannego wygolenia lśniąca. Obie splecione dłonie położył na głowie, szklannym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń i tak pozostał przez chwilę, całą postawą swoją i całym wyrazem twarzy zdając się bezustannie, monotonnie powtarzać:
– Co było, to jest, co jest, to będzie!
Mniéj, niż w godzinę potém, po wypiciu herbaty, do któréj pani Aniela podała chleb razowy, bułki i mleko, pan Marcelli włożył na siebie surdut swój z pozłacanemi guzikami i zielonym aksamitnym kołnierzem, a wziąwszy w rękę czapkę, na któréj mdło świeciła srebrna gwiazdka zwrócił się do Julka:
– Jakże tam idzie ci w szkołach? – zapytał.
– Jak zwykle, ojcze! – odparł chłopak – dobrze jakoś!
– Dobrze? to dzięki Bogu! – rzekł kancelista i chudą bladą ręką swą przeciągnął parę razy po główce dziecka.
– Ucz się, ucz się! – dodał. Otworzył usta, jakby do téj lakonicznéj rady czy nauki coś jeszcze dodać pragnął. Lecz, bądź to przez odzwyczajenie się od mówienia, bądź przez pośpiech, bądź, że myśli, które miał w głowie, mąciły się, w skutek rzadkiego porządkowania ich i wyrażania, nie powiedział nic więcéj, tylko, powtarzając wyraz: ucz się, ucz się, – mieszkanie opuścił.
Po odejściu męża, pani Aniela znowu przez czas jakiś brząkała w kuchence naczyniem, które myła i porządkowała; po czém przyniosła do bawialnéj izdebki kosz z bielizną i, usiadłszy przy małéj lampie, zabrała się do szycia i naprawiania mężowskiéj, synowskiéj, a może i swojéj odzieży. Przed rozpoczęciem jednak roboty swéj, spojrzała przez ramię na syna i krótkim rozkazującym głosem dowódzcy, jakim zwykła była przemawiać, zawołała:
– Julek! ucz się!
Chłopak wziął kilka podartych książczyn i, usiadłszy przy matczynéj lampce, gorliwie, półgłosem uczyć się zaczął. Lusia siedziała na swém wysokiém krześle, przy oknie, w uprzedniéj postawie, z rękoma wsuniętemi w rękawy sukni. Zamyślonym swym, chmurnym nieco wzrokiem patrzała ona na żółte ściany, niby czarną podartą krepą, osnute lekkiemi cieniami, – na mosiężne wahadło zegara, które jak złota iskra miarowo błyskało to z jednéj strony dwu grubych czarnych sznurów, to z drugiéj, – na kółko świetlane, które prostopadle nad lampką, pośród sufitu, naśladowało bladą tarczę miesiąca, – na panią Anielę nakoniec, która, w kilka chwil po wzięciu do rąk roboty, tak w niéj całą duszę swą utopiła, iż zniknęła