Jędza. Eliza Orzeszkowa

Jędza - Eliza Orzeszkowa


Скачать книгу
ta wnet przemówiła:

      – A! panna Szyszkówna dobrodziejka! Moje uszanowanie pani! moje uszanowanie! A czy to pięknie ludziom język pokazywać?

      – Bardzo niepięknie! – nie zatrzymując się, odrzuciła Jadwiga, – ale jeszcze niepiękniej w cudze okna zaglądać!

      Poszła i usłyszała za sobą sycząco wymówiony wyraz:

      – Jędza!

      II

      Krótki dzień zimowy zbliżał się do końca, gdy Jadwiga dążyła ku trzeciemu już z domów, w których miała dziś sprawy do załatwienia. W dwóch pierwszych zatrzymano ją długo, ale o to mniejsza: dziś w wigilię świąt nie potrzebuje śpieszyć się do pracy, a nie oczekują też na nią żadne zabawy. Gorszem nad długie zabawienie w tych miejscach było to, że nie otrzymała w nich całej należnej zapłaty. Ta pani, do której należała owa suknia, bogatym szlakiem z paciorek przyozdobiona, była doprawdy nad wiek swój żywą i wesołą. Czterdzieści lat miała pewno, dzieci kilkoro, a szczebiotała, śmiała się i podskakiwała, jak piętnastoletnia panienka. Włożywszy tę oddawna upragnioną i wymarzoną suknię, kręciła się czas jakiś przed zwierciadłem, potem z radością, jak ptak roztrzepotana, rzuciła się Jadwidze na szyję.

      – Moja panno Jadwigo, prawdziwa artystka z pani! Ach, panno Jadwigo, jakież pani masz złote rączki!

      W oba policzki ją wycałowała, pobiegła do męża, aby jemu tę śliczność pokazać, dzieci zawołała, słowem, ruch w domu powstał, gwałt, klaskanie w ręce, uciecha taka, jakgdyby nagle wszystkie błogosławieństwa niebios i ziemi na dom ten się posypały.

      Było to tak zabawne i tak zaraźliwe, że Jadwiga śmiała się też z całego serca, a wdzięczne i pochlebne przyjęcie jej roboty sprawiło jej zadowolenie wielkie. Oprócz zadowolenia jednak, czuła trochę niepokoju, bo znając dom ten od lat kilku, wiedziała, że po tym wesołym początku nastąpić może dość smutny koniec. Jakoż nie omyliła się. Wesoła pani, wziąwszy z ręki jej kartkę papieru z kilku wypisanemi cyframi, posmutniała, i wtedy dopiero na czole jej spostrzedz się dały wypływające z pod filuternych loczków zmarszczki. Posmutniała, lecz grzeczną i serdeczną dla Jadwigi być nie przestała. Owszem, po raz drugi wycałowała ją w oba policzki i gorącemi słowy przepraszać zaczęła, że dziś całej tej kwoty wypłacić nie może, więc oto połowa tylko… ale za dwa tygodnie pewno… pewno…

      Przeprosiny i obietnice były zarówno żywe, z głębi serca płynące, Jadwiga zaś za grzeczności, dobroć, serdeczność pozwoliłaby siebie bez oporu na drugi koniec świata zaprowadzić. Żadnego też niezadowolenia nie okazując, zakłopotaną, ale zawsze uprzejmą panią uprzejmie pożegnała, dzieci, które czepiając się rąk jej i szyi, za śliczną sukienkę mamy dziękowały, ze szczerym śmiechem wycałowała, i poszła. Za dwa tygodnie wróci tam znowu, i może dług odbierze, a jeżeli i nie odbierze, to cóż robić? Nie zginie przez to i państwa tych do sądu nie pociągnie. Dobrzy ludzie! Niech zdrowi bawią się, kiedy im na świecie tak wesoło!

      W drugim domu spotkała ją znowu inna historya. Te dziecinne sukienki, które z prawdziwem zamiłowaniem i najgorliwszem staraniem wypracowała, wypieściła, wystroiła, okazały się po przymierzeniu niezupełnie dobrze zrobionemi. Osoby, do rodziny tej należące, a wielkiemu aktowi przymierzania asystujące, po całogodzinnem obracaniu trojga dzieci we wszystkie strony, zgodnie uznały, że trzeba tu było koniecznie jedno zwęzić, drugie rozszerzyć, trzecie skrócić, czwarte przydłużyć. W potrzebę tych poprawek Jadwiga ani trochę nie wierzyła, znała się na tem wybornie i wiedziała, że wszystko zupełnie dobrze było zrobione. Rozumiała też przyczynę tych niesłusznych zarzutów i wymagań. Za robotę niezupełnie jeszcze wykonaną całkowitej zapłaty wymagać nie można. Ci państwo, z powodu świąt, tak znaczne wydatki mieć musieli, że na jej opłacenie im nie starczyło. Tak pomyślała, ale nie powiedziała i nie okazała co myśli. Dom ten był jednym z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych w mieście; poróżnienie się z nim naraziłoby ją na stratę znacznej części wziętości i zarobku. Mocno więc zacisnąwszy usta, aby żadne niepotrzebne słowo wyjść z tych nie mogło, ofiarowaną sobie małą zaliczkę przyjęła, i obojętnie pożegnana, z obojętnym ukłonem wyszła.

      Teraz także, gdy rozmijając się z mnóstwem ludzi, szła chodnikiem ulicy, brwi miała schmurzone i usta zaciśnięte, co na delikatne rysy jej twarzy rzucało wyraz ponury. Nie o tej jednak niesprawiedliwości, której tylko co doświadczyła, myślała; gniew przez nią obudzony był niczem w porównaniu z przykrością, z jaką wejść musiała do trzeciego jeszcze domu.

      Ten niemłody, pulchny, rumiany jegomość, któremu przed kilku tygodniami sześć webowych, bardzo wytwornych koszul uszyła była i odniosła, tak wtedy dziwnie z za swoich okularów jej się przypatrywał, i mówiąc do niej, tak pociesznie usta wydymał, że byłaby śmiechem parsknęła, gdyby się jej jakoś straszno i nieprzyjemnie nie zrobiło. Zdawać się mogło, że oczyma wypić, a ustami wsiąknąć ją w siebie pragnął. Nic niegrzecznego, ani takiego, za co obrazićby się mogła, jej nie powiedział; ale ten szczególny umizg, który na twarzy miał, był dla niej poprostu wstrętnym. Czego on od niej chcieć może? Zapewne nic, zapewne jest to zwykły jego sposób patrzenia, uśmiechania się i mówienia; jednak ona wolałaby, o! jakżeby wolała wcale do niego nie iść! Cóż, kiedy zarekomendowaną mu jako szwaczka została przez pewną panią, która była dla niej zawsze dobrą i dobrze jej za robotę płaciła! On także wręczył jej wtedy natychmiast umówioną zapłatę, a ta, którą teraz otrzymać ma od niego, stanowi dla niej sumę poważną, po tamtych szczególniej dwóch zawodach, które jej sprawiono, bardzo poważną. Musi więc iść, robotę oddać i zapłatę odebrać; gdyby nie wiedzieć jak nie chciała, musi! Zresztą, nie miała żadnego wyraźnego i rozsądnego powodu nie iść do tego pana. Nie podobał się jej jego sposób patrzenia i mówienia; na myśl o nowem spotkaniu się z nim czuła jakąś niejasną bojaźń. Wielkie rzeczy! Alboż ona ma prawo i możność dogadzania swoim sympatyom i antypatyom, lub ulegania jakimś nierozsądnym strachom?

      – Co trzeba, to trzeba!

      Weszła na wschody ładnej kamienicy i przycisnęła guzik elektrycznego dzwonka; a kiedy drzwi otworzyły się przed nią, przyjazny, prawie wesoły uśmiech twarz jej przed chwilą ponurą rozpogodził. Że też zupełnie zapomniała była o tym Ignasiu, który tu za lokaja służy, a jest jej dawnym i dobrym znajomym! Syn ubogiej praczki, na tym samym dziedzińcu mieszkającej, wzrósł wśród jego mieszkańców, wszystkim potrosze usługując i przez wszystkich potrosze żywiony i hodowany. Ona też w tem żywieniu i hodowaniu znaczny udział brać musiała, bo na jej widok ten szesnastoletni wyrostek w starej surducinie i wykrzywionych butach, aż zatrząsł się z radości.

      – Panienka! a moja złota panienka! Ot, nie spodziewał się człowiek komu drzwi otworzy! ot siurpryza!

      W obie ręce ją całował. Nigdy zapomnieć nie mógł o smacznych porcyach chleba z masłem, któremi go przez lat kilka obdarzała, ani też o tem, że ona to nauczyła go czytać, co mu do osiągnięcia zaszczytnego jego stanowiska znacznie dopomogło. Z ręką na rękawie jego surduta złożoną, Jadwiga śpiesznie wyrzekła:

      – Mój Ignasiu, mój drogi! zrób ty mi łaskę! Ja tu na wschodach zostanę, a ty zanieś ten kosz z moją robotą do pana, i powiedz, aby przez ciebie pieniądze, które mi się należą, przysłał. Kosz mi odnieś i pieniądze przynieś, a ja tu poczekam… Powiedz panu, że czasu nie mam, że bardzo się śpieszę, mój drogi!…

      Nie skończyła jeszcze mówić, gdy Ignaś z usłużnością wielką kosz z ręki jej pochwycił i ku wnętrzu mieszkania się zwrócił.

      – Zaraz! w moment! o jej! dlaczegoż nie?

      W parę minut powrócił, ale bez kosza.

      – Pan prosił, żeby panienka była łaskawa wejść…

      – Mówiłeś, że czasu nie mam?

      – Mówiłem,


Скачать книгу