Tropy. Franciszek Mirandola
siebie. – Dobrze!
Był zadowolony, że nie pozostanie dzisiaj sam w mieszkaniu.
– Serwus! – przywitała go wesoło, objęła za szyję i pocałowała w same usta.
Potem rzuciła na łóżko kapelusz i okrycie.
– Co słychać? – pytała – Cóżeś taki jakiś osowiały? No, gadaj! Możeś sobie wczoraj dał na piec… ej, ty paskudny człowieku!
– Nie, nie… – bronił się. – Jestem przemęczony, piekielnie przemęczony, a o urlopie mowy nawet nie ma. Zróbże herbaty!
– Gdzież to idziesz? – spytała, widząc, że wychodzi z pokoju.
– Nigdzie! Zobaczę tylko…
Wszedł do kuchni… i zdumiał się, a nawet przeraził.
Z wodociągu kapały krople. Nie wysilał się już nawet, by słuchać, wiedział, co będzie.
– Ulica Dziwna liczba 36… ulica Dziwna…
Wrócił i stanął przy stole, który Tośka już trochę zdołała uporządkować.
– Przyniosłam coś dobrego! – szczebiotała. – Zgadnij co… no zgadnij!
Nie odpowiadał, aż spojrzała zdumiona.
– Jezus Maria! Jakiś ty blady! – krzyknęła. – Co ci się stało? Powiedz! Może byś się położył… tak, tak… kładź się zaraz! Wypijesz herbatę w łóżku. Popatrz no, co przyniosłam… jaka śliczna mieszanina… prawda?
Patrzyła mu przymilnie w oczy, uśmiechała się.
– Od paru dni jesteś blady! Czy cię co boli?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Chodź no ze mną! – powiedział poważnie.
Zdziwiła się, ale posłusznie poszła do kuchni.
– Słuchaj! I powiedz mi, co słyszysz! – rzekł tajemniczo.
Przeraziła się na dobre.
– Co ci jest Franek! Boże drogi… co ci jest?
– Pst! – wyszeptał, kładąc palec na ustach. – Słuchaj pilnie!
Słuchała, szeroko otwarte oczy wlepiwszy w jego twarz.
– Nie słyszę nic! – odparła po chwili. – Ktoś rozmawia na podwórzu, płacze dziecko i kapie woda…
– Otóż to właśnie… – szepnął – woda… ale co kapie: słuchaj!
– Boże drogi… czy ja wiem? Prawda… to trochę podobne do telegrafu… tak, coś stuka… ale nie wiem co… wszak nie umiem telegrafować. Puk… puk puk… puk… puk puk… i tyle. Mój drogi, wszakże to czyste dzieciństwo! Niechże sobie kapie. Sam wiesz dobrze, że to dzieciństwo… jesteś zmęczony i na tym koniec… Chodź, kładź się!
Pociągnęła go w stronę łóżka.
– Rozbieraj mi się zaraz! – powiedziała stanowczym tonem.
– Ale cóż znowu… – bronił się. – Wszakże dopiero ósma, ledwo się na dobre ściemniło.
– Rozbieraj się… jesteś chory…
– Nie, nie, wypijemy herbatę, a potem zobaczę. Nie jestem zresztą chory, głowa mnie tylko trochę boli. Dajże spokój… przyznaję, że mi się czasem trochę kręci w mózgu, gdy wrócę z biura. To straszny zawód, Tośka, powiadam ci… straszny zawód.
Krzątała się wkoło stołu zadowolona, że mówi rozsądnie.
– Masz tobie! – zawołała nagle. – Zabrakło cukru… Czekaj, skoczę do sklepiku na rogu.
– Pozwól… ja pójdę! – rzekł pospiesznie. Wziął kapelusz, zarzucił na ramiona okrycie i wyszedł.
Przechodząc przez kuchnię, zamknął oczy, by nie widzieć przeklętego wodociągu. Ale uszu zatkać nie mógł, posłyszał przeto owo wstrętne, głupie kapanie, które brał za jakąś dziwną depeszę.
– Ulica Dziwna liczba 36… ulica Dziwna… liczba 36…
Goniło za nim, gdy szybko zstępował na dół.
Poszukał oczyma policjanta. Ujrzał go na końcu ulicy stojącego na przeciwległym trotuarze. Przed sklepikiem zawahał się, sięgnął do kieszeni, zwolnił kroku. Ale po chwili, party jakimś przymusem, minął drzwi sklepiku i ruszył spiesznie przed siebie. By przystąpić do żołnierza, musiał przejść w poprzek ulicę. Nie namyślając się, wstąpił wbrew swojemu przyzwyczajeniu, w błoto. Doznał tylko na sekundę niemiłego wrażenia, jakby zdziwienia, że oto robi coś zgoła głupiego, ale brnął dalej.
– Proszę pana – rzekł, uchylając kapelusza – gdzie to jest ulica Dziwna… Zna pan tę ulicę?
Policjant spojrzał nań z góry. Obserwował go przez długą chwilę, potem obrócił się na pięcie i odszedł wolnym krokiem. Był widocznie obrażony.
Odetchnął głęboko. Gdyby wypadało, byłby ucałował stróża bezpieczeństwa publicznego. Więc wszystko to jest zwyczajnym głupstwem, pomyślał.
Zawrócił i zaczął szybko iść w kierunku sklepiku, gdzie się jeszcze świeciło.
W sklepiku było trochę ciasno. Stanął przy ladzie obok jakiegoś starszego jegomości, który widocznie nie był całkiem trzeźwy. Cuchnęło odeń silnie. Z trudem szukał pieniędzy w kieszeni spodni i liczył potem mozolnie.
Coś go tchnęło i spytał po cichu:
– Proszę pana… czy zna pan ulicę Dziwną?
Jegomość liczył dalej pieniądze, nie dosłyszał pytania. Wreszcie otrzymał swój pakiet, ale nie wychodził. Znaleźli się razem na ulicy.
– Młodzieńcze – spytał jegomość – jak się nazywasz?
– Franciszek Szary! – odparł zdumiony.
– A ja Jan Bylejaki! Tak się teraz nazywam, od kiedy chadzam na ulicę Dziwną…
– Gdzież ta ulica?
– Chciałbyś wiedzieć? Co?
– Chciałbym.
– A masz dużo do stracenia? Ile?
– Pieniędzy… pieniędzy… pieniędzy niewiele… – bąkał.
– Nie pieniędzy! Ale czy masz dużo do stracenia w życiu?
– W życiu… nic… prawie nic…
– No to dobrze! Chodźmy…
Zrobiło mu się jakoś dziwnie. Nie miał zaufania. Wolałby iść sam.
– Czeka na mnie ktoś…
– Kobieta?
Milczał.
– Pluń na to, powiadam ci! Pluń! Chodźmy. Ale mówię ci z góry: stamtąd powrotu nie ma. To wiedz wprzód. Ciałem wrócisz, duszą nigdy! Nigdy!
Szarym wstrząsnął dreszcz. Ten człowiek nie był pijany. Wyrwał ramię, które tamten ujął po przyjacielsku.
– Nie. Nie pójdę. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie to jest.
– Wszędzie i nigdzie.
– Nie rozumiem.
– Wiem to. Teraz powiedz mi, skąd wiesz o tej ulicy.
– Nie mogę powiedzieć!
– No to już dobrze! – zaśmiał się stary. – Nie powiedział ci tego, przypuszczam, żaden porządny człowiek.
– Nie,