Potop. Генрик Сенкевич
się przed wojewodą, widnym jak na dłoni przez szyby pozłocistej karety. Na owe ukłony odpowiadał wraz z wojewodą Ostrożka, z taką godnością i powagą, jakby wyłącznie jemu były składane.
Zaledwie kurz opadł po przejeździe wojewody poznańskiego, gdy gońcy nadbiegli z oznajmieniem, że jedzie stryjeczny jego brat, wojewoda podlaski Piotr Opaliński ze swym szwagrem, panem Jakubem Rozdrażewskim, wojewodą inowrocławskim. Ci przywiedli każdy po sto pięćdziesiąt ludzi zbrojnych prócz dworzan i sług. Potem nie mijał dzień, by ktoś z dygnitarzy nie zjechał: jako pan Sędziwój Czarnkowski, szwagier Krzysztofa, a sam kasztelan poznański, za czym Stanisław Pogorzelski, kasztelan kaliski; Maksymilian Miaskowski, kasztelan krzywiński, i Paweł Gębicki, pan międzyrzecki. Miasteczko napełniło się tak dalece ludźmi, że domów zbrakło na pomieszczenie samych tylko dworzan. Przyległe łąki upstrzyły się namiotami pospolitego ruszenia. Rzekłbyś, że wszystkie ptactwo różnobarwne zleciało się do Piły z całej Rzeczypospolitej.
Migotały barwy czerwone, zielone, niebieskie, błękitne, białe na katankach, żupanach, kubrakach i kontuszach, bo pominąwszy pospolite ruszenie, w którym co szlachcic, to inny strój nosił – pominąwszy służbę pańską – i piechota każdego powiatu w inne przybraną była kolory.
Nadjechali i bazarnicy, którzy nie mogąc się w rynku pomieścić wybudowali rząd szop wedle miasteczka. Sprzedawano w nich przybory wojskowe – od szat do broni i jadła. Polowe garkuchnie dymiły przez dzień i noc, roznosząc w dymach zapach bigosów, jagieł, pieczeni – w innych sprzedawano trunki. Przed szopami roiła się szlachta, zbrojna nie tylko w miecze, ale i w łyżki, jedząc, popijając i rozprawiając to o nieprzyjacielu, którego jeszcze nie było widać, to o nadjeżdżających dygnitarzach, którym nie żałowano przymówek.
Między grupami szlachty chodził Ostrożka przybrany w odzież zeszytą z pstrych gałganków, z berłem zdobnym dzwonkami i miną z głupia frant. Gdzie się pokazał, otaczano go wnet kołem, on zaś podlewał oliwy do ognia, pomagał obmawiać dygnitarzy i zadawał zagadki, nad którymi szlachta tym bardziej brała się za boki, im bardziej były zjadliwe.
Nie szczędzono w nich nikogo.
Pewnego popołudnia nadszedł przed bazary sam wojewoda poznański i wmieszał się między szlachtę, rozmawiając łaskawie z tym, z owym lub ze wszystkimi i skarżąc się trochę na króla, że wobec zbliżającego się nieprzyjaciela nie przysłał ani jednej chorągwi kwarcianej.
– Nie myślą o nas, mości panowie – mówił – i bez pomocy nas zostawiają. Powiadają w Warszawie, że na Ukrainie i tak wojska za mało i że hetmani nie mogą sobie dać rady z Chmielnickim. Ha, trudno! Milsza widać Ukraina jak Wielkopolska… W niełasce jesteśmy, mości panowie, w niełasce! Jako na jatki nas tu wydali.
– A kto winien? – pytał pan Szlichtyng, sędzia wschowski.
– Kto wszystkim nieszczęściom Rzeczypospolitej winien? – odparł wojewoda. – Jużci nie my, bracia szlachta, którzy ją piersiami naszymi zasłaniamy.
Słuchającej go szlachcie pochlebiło to wielce, że „hrabia na Bninie i Opalenicy” sam się na równi z nią stawia i do braterstwa się przyznaje, więc zaraz pan Koszucki odpowiedział:
– Jaśnie wielmożny wojewodo! Gdyby tam więcej takich konsyliarzów było przy majestacie, jak wasza miłość, pewnie by tu nas na rzeź nie wydano… Aleć tam podobno ci rządzą, co się niżej kłaniają.
– Dziękuję, panie bracie, za dobre słowo!… Wina tego, kto złych doradców słucha. Wolności to tam nasze solą w oku stoją. Im więcej szlachty wyginie, tym absolutum dominium260 będzie do przeprowadzenia łatwiejsze.
– Zali po to mamy ginąć, aby dzieci nasze w niewoli jęczały?
Wojewoda nic nie odrzekł, a szlachta poczęła spoglądać po sobie i zdumiewać się.
– Więc to tak? – wołały liczne głosy. – Więc po to nas tu pod nóż wysłano? A wierzym! Nie od dziś to o absolutum dominium mówią!… Ale skoro na to idzie, to i my potrafimy o naszych głowach pomyśleć!
– I o naszych dzieciach!
– I o naszych fortunach, które nieprzyjaciel igne et ferro261 będzie pustoszył.
Wojewoda milczał.
W dziwny sposób ten wódz dodawał ducha swym żołnierzom.
– Król to wszystkiemu winien! – wołano coraz liczniej.
– A pamiętacie waćpanowie dzieje Jana Olbrachta262? – spytał wojewoda.
– „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta!” Zdrada, panowie bracia!
– Król, król zdrajca! – zakrzyknął jakiś śmiały głos.
Wojewoda milczał.
Wtem Ostrożka, stojący przy boku wojewody, uderzył się kilkakroć rękoma po udach i zapiał jak kogut tak przeraźliwie, że wszystkie oczy zwróciły się na niego.
Następnie zakrzyknął:
– Mości panowie! bracia, serdeńka! posłuchajcie mojej zagadki!
Z prawdziwą zmiennością marcowej pogody oburzenie pospolitaków zmieniło się w jednej chwili w ciekawość i chęć usłyszenia jakiegoś nowego dowcipu błazna.
– Słuchamy! słuchamy! – ozwało się kilkanaście głosów.
Błazen począł mrugać oczyma jak małpa i recytować piskliwym głosem:
Po bracie się pocieszył koroną i żoną263.
Lecz pozwolił, by sławę z bratem pogrzebiono;
Podkanclerza264 wypędził – i z tego dziś słynie,
Że sam jest podkanclerzym… przy podkanclerzynie.
– Król! król! jako żywo! Jan Kazimierz! – poczęto wołać ze wszystkich stron.
I śmiech ogromny jak grzmot rozległ się w zgromadzeniu.
– Niech go kule biją, jak to misternie ułożył! – wołała szlachta.
Wojewoda śmiał się z innymi; następnie, gdy uciszyło się nieco, rzekł poważniej:
– I za tę to sprawę my musimy teraz krwią i głowami nakładać… Ot, do czego doszło!… Ale masz, błaźnie, dukata za dobrą zagadkę.
– Krzysztofku! Krzychu najmilszy! – odrzekł Ostrożka – czemu to na innych napadasz, że trefnisiow trzymają, kiedy sam nie tylko mnie trzymasz, ale osobno za zagadki dopłacasz?… Dajże mnie jeszcze dukata, to ci powiem drugą zagadkę.
– Takąż samą dobrą?
– Jeno dłuższą… Daj naprzód dukata.
– Masz!
Błazen znów wstrząsnął rękoma jak kogut skrzydłami, znów zapiał i zakrzyknął:
– Mości panowie, słuchajcie! Kto to taki?
Na prywatę narzekał, udawał Katona265,
Od szabli wolał pióro z gęsiego ogona;
Po zdrajcy chciał spuścizny, a gdy jej nie dostał,
Wnet totam Rempublicam266 ostrym rytmem schłostał.
Bodajby
260
261
262
263
264
265
266