Potop. Генрик Сенкевич
o świtaniu Wołodyjowski – to na tym gościńcu najłacniej mu będzie drogę zastąpić, bo z Upity już mógł nadążyć.
– Może on tam gdzie czyha! – rzekł Stanisław Skrzetuski.
– Miałem nadzieję, pókim Szwedów nie zobaczył – odpowiedział Stankiewicz – ale teraz już mi się wydaje, że nie masz dla nas rady…
– Głowa Zagłoby w tym, żeby ich ominąć albo okpić, a on to potrafi.
– Jeno że kraju nie zna…
– Ale ludzie laudańscy znają, bo pieńkę444 i wańczos445, i smołę aż do Rygi wożą, a w mojej chorągwi takich nie brak.
– Muszą już Szwedzi koło Birż wszystkie miasteczka zajmować.
– Piękni żołnierze – ci, którycheśmy w Szawlach widzieli, trzeba przyznać – mówił mały rycerz – chłop w chłopa na schwał!… Uważaliście przy tym, jakie konie mają spasłe?
– To inflanckie konie, nader silne – rzekł Mirski. – I nasze towarzystwo husarskie i pancerne w Inflanciech446 szuka koni, bo to u nas szkapiny drobne.
– Gadaj mi waść o szwedzkiej piechocie! – wtrącił Stankiewicz. – Jazda, choć wspaniałą czyni postać, mniej cnotliwa. Bywało, że jak nasza chorągiew, a zwłaszcza z poważnego znaku, runie na tych rajtarów, to i dwóch pacierzy nie wytrzymają.
– Waszmościowie jużeście ich kosztowali za dawnych czasów – odrzekł mały rycerz – a ja jeno muszę ślinę łykać. To mówię waćpaństwu, gdym ich teraz w Szawlach ujrzał i te ich żółte brody jako kądziele, aż mi mrówki zaczęły po palcach chodzić. Ej, radaż by dusza do raju, a tu siedź na wozie i zdychaj!…
Pułkownicy umilkli, ale widocznie nie sam tylko pan Wołodyjowski płonął tak przyjaznymi dla Szwedów uczuciami, bo wkrótce uszu więźniów doszła następująca rozmowa dragonów otaczających wóz:
– Widzieliście tych psiawiarów pogańskich? – mówił jeden żołnierz – mieliśmy się z nimi bić, a teraz będziem im konie czyścili…
– Żeby to najjaśniejsze pioruny zatrzasły! – mruknął drugi dragon.
– Cicho bądź! Będzie cię Szwed miotłą po łbie w stajni moresu uczył!
– Albo ja jego.
– Głupiś! Nie tacy jak ty chcieli się na nich porwać, i masz, co się stało!
– Największych rycerzy im odwozimy jakoby psu w gardło. Będą się nad nimi, żydowskie ich macie, znęcać.
– Bez Żyda się z takim szołdrą nie rozmówisz. Toż i komendant zaraz w Szawlach po Żyda musiał posłać.
– Żeby ich mór pobił!
Tu pierwszy żołnierz zniżył nieco głos i pytał:
– Mówią, że wszyscy co lepsi żołnierze nie chcą z nimi przeciw panu własnemu służyć?
– A jakże! Alboś to nie widział Węgrzynów, albo to pan hetman nie pociągnął z wojskiem na opornych. Nie wiadomo jeszcze, co się stanie. Toż i naszych dragonów kupa się za Węgrzynami ujęła, których ponoć wszystkich rozstrzelają.
– Ot, im nagroda za wierną służbę!
– Do diabła taka robota!
– Żydowska służba!…
– Stój – rozległ się nagle głos jadącego w przedzie pana Rocha.
– Bodaj ci kula w pysku stanęła! – mruknął głos przy wozie.
– Co tam? – pytali żołnierze jedni drugich.
– Stój! – zabrzmiała powtórnie komenda.
Wóz stanął. Żołnierze wstrzymali konie. Dzień był pogodny, jasny. Słońce już weszło i przy jego blaskach widać było na gościńcu w przedzie wznoszące się kłęby kurzawy, jakoby stada albo wojsko szło naprzeciw.
Wkrótce w kurzawie poczęło błyskać, rzekłbyś, że kto iskry wśród kłębów rozsypuje, i światełka migotały coraz wyraźniej niby świece jarzące, dymem otoczone.
– To groty połyskują! – zawołał pan Wołodyjowski.
– Wojsko idzie.
– Pewnie szwedzki jaki oddział.
– U nich tylko piechota ma włócznie, a tam kurzawa szybko się porusza. To jazda, to nasi!
– Nasi, nasi! – powtórzyli dragoni.
– Formuj się! – zabrzmiał głos pana Rocha.
Dragoni otoczyli kołem wóz. Pan Wołodyjowski miał płomień w oczach.
– To moi laudańscy ludzie z Zagłobą! Nie może inaczej być!
Już tylko staje447 drogi dzieliło zbliżających się od wozu i odległość zmniejszała się z każdą chwilą, bo przeciwny oddział nadchodził rysią. Na koniec z kurzawy wysunął się potężny oddział wojska idącego w dobrym szyku, jakoby do ataku. Po chwili byli jeszcze bliżej. W pierwszym szeregu, nieco od prawej strony, uwijał się pod buńczukiem jakiś potężny mąż z buławą w ręku. Ledwie go pan Wołodyjowski wziął na oko, wnet zakrzyknął:
– To pan Zagłoba! Jak Boga kocham, pan Zagłoba.
Uśmiech rozjaśnił twarz Jana Skrzetuskiego.
– On! Nie kto inny! – rzekł – i pod buńczukiem! Już się na hetmana kreował. Poznałbym go po tej fantazji wszędzie… Ten człowiek takim umrze, jakim się urodził.
– Niechże mu Pan Bóg da zdrowie! – rzekł Oskierko. Po czym złożył ręce koło ust i począł wołać:
– Mości Kowalski! To krewniak przyjeżdża do cię w odwiedziny!
Ale pan Roch nie słyszał, bo właśnie oganiał swoich dragonów. I trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, że lubo garść miał ludzi, a tam cała chorągiew na niego waliła, przecie się nie zmieszał ani serca nie stracił. Wysunął dragonów we dwa szeregi przed wóz, a tamci rozciągnęli się tymczasem i poczęli go zajeżdżać tatarską modą, półksiężycem, z obu stron pola. Lecz widocznie chcieli naprzód paktować, bo poczęli machać chorągwią i krzyczeć:
– Stój! Stój!
– Naprzód! Stępą! – zakrzyknął pan Roch.
– Poddaj się! – wołano z drogi.
– Ognia! – zakomenderował w odpowiedzi Kowalski.
Zapadło głuche milczenie: ani jeden dragon nie wystrzelił.
Pan Roch oniemiał również na chwilę; następnie rzucił się jakby wściekły na własnych dragonów.
– Ognia, psiawiary! – ryknął straszliwym głosem i jednym zamachem pięści zwalił z konia najbliższego żołnierza.
Inni poczęli się cofać przed wściekłością męża, ale żaden nie usłuchał komendy. Nagle rozsypali się, jak spłoszone stado kuropatw, w mgnieniu oka.
– Tych żołnierzy kazałbym jednak rozstrzelać! – mruknął Mirski.
Tymczasem Kowalski, widząc, że właśni ludzie opuścili go, zwrócił konia ku atakującym szeregom.
– Tam mi śmierć! – zakrzyknął okropnym głosem.
I
444
445
446
447