Potop. Генрик Сенкевич
książę hetman prosi…
– Bardzo uprzejmie!… po sąsiedzku!… – dodał Kmicic.
– Tak! bardzo uprzejmie – rzekł z pewną goryczą pan miecznik – ale jeżeli nie pojedziem dobrowolnie, to ten kawaler ma rozkaz dragonami nas otoczyć i siłą wziąć.
– Niechże Bóg broni, aby do tego przyszło! – rzekł Kmicic.
– Nie mówiłamże stryjowi – rzekła panna Aleksandra – uciekajmy jak najdalej, bo nas tu nie zostawią w spokoju… Ot, i sprawdziło się!
– Cóż robić? Cóż robić? Na gwałt nie masz lekarstwa! – zawołał miecznik.
– Tak jest – rzekła panna – ale my do tego haniebnego domu nie powinniśmy dobrowolnie jechać. Niechże nas zbójcy biorą, wiążą i wiozą… Nie my jedni będziem cierpieli prześladowanie, nie nas jednych pomsta zdrajców dosięgnie; ale niech wiedzą, że wolimy śmierć niż hańbę.
Tu zwróciła się z wyrazem najwyższej pogardy do Kmicica.
– Zwiążże nas, panie oficerze czy panie kacie, i przy koniach poprowadź, bo inaczej nie pojedziem!
Krew uderzyła do twarzy Kmicica; zdawało się przez chwilę, że wybuchnie straszliwym gniewem, lecz się przemógł.
– Ach! mościa panno! – odrzekł stłumionym ze wzruszenia głosem – nie mam w twych oczach łaski, skoro chcesz ze mnie uczynić zbója, zdrajcę i gwałtownika. Niech nas Bóg sądzi, kto ma słuszność: czy ja hetmanowi służąc, czy ty jak psa mnie poniewierając. Bóg ci dał urodę, ale serce zawzięte i nieubłagane. Radaś sama przycierpieć, by komuś większą jeszcze boleść sprawić. Przebierasz miarę, panno, jako żywo, przebierasz miarę, a to nic po tym!
– Dobrze dziewka mówi! – zakrzyknął pan miecznik, któremu nagle odwagi przybyło – nie pojedziem dobrowolnie!… Bierz nas waść dragonami.
Lecz Kmicic nie uważał na niego wcale, tak był wzburzony i głęboko dotknięty.
– Kochasz się w ludzkiej męce – mówił dalej do Oleńki – i zdrajcą mnie zakrzyknęłaś bez sądu, racyj nie wysłuchawszy, nie pozwoliwszy mi słowa na własną obronę powiedzieć. Niech i tak będzie!… Ale do Kiejdan pojedziesz… z wolą, bez woli, wszystko jedno! Tam moje intencje na jaw wyjdą, tam poznasz, czyliś mnie słusznie skrzywdziła, tam ci sumienie powie, kto z nas czyim był katem! Innej pomsty nie chcę. Bóg z tobą, ale takową muszę mieć. I niczego więcej już od cię nie chcę, bo gięłaś łuk, pókiś go nie złamała… Wąż pod twoją gładkością jako pod kwieciem siedzi! Bogdaj cię! bogdaj cię!
– Nie pojedziemy! – powtórzył jeszcze rezolutniej pan miecznik.
– Jako żywo! – zakrzyknęli panowie Chudzyński z Ejragoły i Dowgird z Plemborga.
Wówczas Kmicic zwrócił się ku nim, ale już bardzo był blady, bo go gniew dławił i zęby szczękały mu jak w febrze.
– Ejże! – mówił – ejże, nie próbujcie!… Konie słychać, moi dragoni jadą! Powiedz no który jeszcze słowo, że nie pojedziesz!
Istotnie, za oknem słychać było tętent licznych jeźdźców. Ujrzeli wszyscy, że nie ma rady, a Kmicic rzekł:
– Panno! za dwa pacierze masz być w kolasce, inaczej stryjaszek kulą w łeb dostanie!
I widać, coraz bardziej ogarniał go dziki szał gniewu, bo nagle krzyknął, aż szyby zadrżały w oknach:
– W drogę!
Lecz jednocześnie drzwi do sieni otworzyły się cicho i jakiś obcy głos spytał:
– A dokąd to, panie kawalerze?
Wszyscy skamienieli z podziwu i wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom, w których stał jakiś mały człowieczek w pancerzu i z gołą szablą w dłoni.
Kmicic cofnął się krokiem, jakoby widmo zobaczył.
– Pan… Wołodyjowski! – zakrzyknął.
– Do usług! – odparł mały człowieczek.
I posunął się na środek izby; za nim weszli hurmem: Mirski, Zagłoba, dwaj Skrzetuscy, Stankiewicz, Oskierko i pan Roch Kowalski.
– Ha – rzekł Zagłoba – złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.
Miecznik rosieński począł mówić:
– Ktokolwiek jesteście, rycerze, ratujcie obywatela, którego wbrew prawu, urodzeniu, urzędowi chcą aresztować i więzić. Ratujcie, mości panowie bracia, wolność szlachecką!
– Nie bój się waść! – odparł Wołodyjowski – już dragoni tego kawalera w łykach, a ratunku on więcej teraz od waćpana potrzebuje.
– A najwięcej księdza! – rzekł pan Zagłoba.
– Panie kawalerze – mówił Wołodyjowski zwracając się do Kmicica – nie masz do mnie szczęścia, bo ci drugi raz drogę zachodzę… Nie spodziewałeś się mnie?
– Tak jest! – rzekł Kmicic – myślałem, żeś waść w ręku księcia.
– Właśniem z tych rąk się wyśliznął… a to wiesz, że na Podlasie tędy droga… Ale mniejsza z tym. Gdyś pierwszy raz tę pannę porwał, wyzwałem cię na szable… prawda?
– Tak jest – rzekł Kmicic sięgając mimo woli dłonią do głowy.
– Teraz inna sprawa. Wówczas byłeś zabijaką, co się między szlachtą zwykle trafia i ostatniej hańby nie przynosi… Dziś jużeś niegodzien, aby ci uczciwy człowiek pole dawał.
– A to czemu? – rzekł Kmicic.
I podniósł dumną głowę do góry, i począł patrzeć panu Wołodyjowskiemu prosto w oczy.
– Boś zdrajca i renegat – odparł pan Wołodyjowski – boś żołnierzów zacnych, którzy się przy ojczyźnie oponowali, jako kat wycinał, bo waszym to dziełem ta nieszczęsna kraina pod nowym jarzmem jęczy!… Krótko mówiąc: obieraj śmierć, gdyż jako Bóg w niebie, twoja ostatnia godzina nadeszła.
– Jakim to prawem chcecie mnie sądzić i egzekwować? – pytał Kmicic.
– Mości panie – odpowiedział poważnie Zagłoba – pacierz mów, zamiast nas o prawo pytać… A jeśli masz co powiedzieć na swoją obronę, to mów prędko, bo żywej jednej duszy nie znajdziesz, która by się za tobą ujęła. Raz cię już, słyszałem, ta panna tu obecna wyprosiła z rąk pana Wołodyjowskiego, ale po tym, coś teraz uczynił, pewnie i ona nie ujmie się za tobą.
Tu oczy wszystkich zwróciły się mimo woli na Billewiczównę, której twarz była w tej chwili jakby z kamienia wykuta. I stała nieruchomie, ze spuszczonymi powiekami, lodowata, zimna, ale nie postąpiła kroku naprzód, nie rzekła ni słowa.
Ciszę przerwał głos Kmicica:
– Ja tej panny o instancję490 nie proszę!
Panna Aleksandra milczała.
– Bywaj! – krzyknął Wołodyjowski zwróciwszy się ku drzwiom.
Rozległy się ciężkie stąpania, którym wtórował ponuro brzęk ostróg, i sześciu żołnierzy, z Józwą Butrymem na czele, weszło do komnaty.
– Wziąść491 go – zakomenderował Wołodyjowski – wyprowadzić za wieś i kulą w łeb!
Ciężka ręka Butryma spoczęła na kołnierzu Kmicica, za nią dwie inne uczyniły toż samo.
– Nie
490
491