Uwięziona. Марсель Пруст

Uwięziona - Марсель Пруст


Скачать книгу
Zresztą, nietylko przedwieczorne morze żyło dla mnie w Albertynie, ale czasem i uśpienie morza na brzegu w noce księżycowe.

      Bo czasem, kiedy wstałem aby iść po książkę do gabinetu ojca, Albertyna mówiła że chce się przez ten czas wyciągnąć. Była tak zmęczona swoim rannym i popołudniowym spacerem, że nawet gdym opuścił pokój tylko na chwilę, zastawałem ją uśpioną: nie budziłem jej. Leżąc jak długa na łóżku, w pozie tak naturalnej że niktby jej nie wymyślił, robiła wrażenie długiej kwitnącej łodygi. I tak było w istocie: jakgdyby śpiąc stała się rośliną, odnajdywałem w owych chwilach przy niej zdolność marzenia, którą miałem tylko w jej nieobecności. Dzięki temu, sen jej ziszczał poniekąd możliwość miłości. Będąc sam, mogłem myśleć o niej, ale brakowało mi jej, nie posiadałem jej. Gdy była obecna, mówiłem do niej, ale byłem zbyt oderwany od samego siebie aby móc myśleć. Gdy spała, nie potrzebowałem mówić, wiedziałem że nie patrzy na mnie, nie musiałem już żyć na powierzchni siebie.

      Zamykając oczy, tracąc świadomość, Albertyna zrzucała z siebie kolejno cechy swego człowieczeństwa, przynoszące mi tyle zawodów od dnia gdy ją poznałem. Ożywiało ją już tylko nieświadome życie roślin, drzew, życie bardziej inne od mojego, dziwniejsze, a mimo to bardziej należące do mnie. Jej ja nie wymykało się co chwilę – jak wówczas kiedyśmy rozmawiali – ujściami zatajonej myśli i spojrzenia. Wciągnęła w siebie wszystko co z niej było zewnątrz; schroniła się, zamknęła, streściła w swojem ciele. Trzymając ją w rękach pod swojem spojrzeniem, miałem wrażenie, że ją posiadam całą; wrażenie którego nie miałem, kiedy nie spała. Życie jej było mi podległe, wionęło ku mnie lekkim oddechem.

      Słuchałem szeptu tej tajemniczej emanacji, którą był jej sen, łagodnej jak wietrzyk morski, czarodziejskiej jak blask księżyca. Póki trwał, mogłem marzyć o niej, a jednak na nią patrzeć; kiedy zaś sen stawał się głębszy, mogłem dotykać jej, całować ją. To czegom doznawał wówczas, to była miłość w obliczu czegoś tak czystego, tak niematerjalnego w odczuwaniu, tak tajemniczego, jak gdybym się znajdował wobec nieożywionych piękności natury. I w istocie, kiedy zasnęła nieco głębiej, przestawała być jedynie rośliną; sen jej, nad którego brzegiem marzyłem ze świeżą rozkoszą, nigdy nie zdolny się nią znużyć, mogąc się nią sycić nieskończenie, to był dla mnie cały krajobraz. Sen jej kładł koło mnie coś równie spokojnego, równie zmysłowo rozkosznego jak owe noce księżycowe w zatoce Balbec, spokojnej wówczas jak jezioro, kiedy gałęzie ledwie się poruszają, kiedy, wyciągnąwszy się na piasku, słuchałoby się bez końca łamiącej się fali.

      Wchodząc do pokoju, zatrzymałem się w progu, nie śmiąc zakłócać ciszy; nie słyszałem też innego szmeru prócz oddechu zamierającego na jej wargach w regularnych odstępach, niby odpływ morza, ale bardziej senny i łagodny. I w chwili gdy moje ucho przejmowało ten boski szmer, miałem uczucie, że skupia się w nim cała osoba, całe życie uroczej branki, spoczywającej tu przede mną. Pojazdy mijały hałaśliwie ulicę, a czoło Albertyny pozostawało równie gładkie i czyste, oddech równie lekki, ograniczony do najprostszego wydechania koniecznego powietrza. Potem, widząc że nie zmącę jej snu, zbliżałem się ostrożnie, siadałem na krześle obok łóżka, potem na samem łóżku.

      Spędzałem urocze wieczory na rozmowie i grach z Albertyną, ale nigdy nie były one równie słodkie, jak widok jej snu. Mimo iż gawędząc, grając w karty, miała jakąś naturalność, której żadna aktorka nie umiałaby naśladować, sen jej był dla mnie naturalnością wyższego rzędu. Włosy jej, opadłszy wzdłuż różowej twarzy, rozsypały się na łóżku; czasem jakiś odosobniony i prosty kosmyk dawał ten sam efekt malarski, co owe szczupłe i blade księżycowe drzewa, wznoszące się w głębi rafaelowskich obrazów Elstira. O ile wargi Albertyny były zamknięte, w zamian za to, z punktu z którego patrzyłem, powieki jej zdawały się tak nieszczelne, że mógłbym niemal zadać sobie pytanie czy ona naprawdę śpi. Ale i tak, te spuszczone powieki dawały twarzy ową doskonałą ciągłość, nieprzerwaną oczami. Są istoty, których twarz nabiera niezwykłej piękności i majestatu wówczas gdy jest pozbawiona spojrzenia.

      Mierzyłem oczami Albertynę leżącą przede mną. Chwilami przebiegał ją lekki i niewytłumaczony dreszcz, niby owe liście, któremi wstrząśnie przez chwilę niespodziany wietrzyk. Dotykała swoich włosów, poczem, nie trafiwszy widocznie tam gdzie chciała, sięgała jeszcze do nich ruchami tak celowemi i rozmyślnemi, iż byłem pewien że się obudzi. Nie; uspokajała się we śnie, który się nie przerwał. Odtąd pozostawała nieruchoma. Złożyła rękę na piersi gestem tak naiwnie dziecięcym, że patrząc na nią, musiałem zdławić uśmiech, o jaki swoją powagą, niewinnością i wdziękiem, przyprawiają nas małe dzieci.

      Ja, który znałem kilka Albertyn w jednej, miałem wrażenie, że widzę jeszcze ich wiele, wszystkie spoczywające koło mnie. Brwi jej, sklepione jakoś inaczej niż zwykle, okalały gałki powiek niby zaciszne gniazdo alcjona. Rasy, atawizmy, skażenia drzemały w jej twarzy. Ilekroć przesunęła głowę, stwarzała nową kobietę, często nie podejrzewaną przezemnie. Zdawało mi się, że posiadam nie jedną, ale niezliczone młode dziewczyny. Oddech jej, coraz to głębszy, podnosił teraz regularnie pierś, a na piersi skrzyżowane ręce, perły przesuwane rozmaicie choć tym samym ruchem, niby owe łodzie, owe cumujące łańcuchy, które potrąca fala. Wówczas, czując że zasnęła całkiem, że nie obiję się o rafy świadomości pokryte teraz pełnem morzem głębokiego snu, śmiało i cicho rzucałem się na łóżko, kładłem się koło niej, obejmowałem ją ramieniem, kładłem wargi na jej twarzy i na jej sercu, dotykałem jej ciała ręką która została wolna i którą, tak samo jak perły, podnosił oddech Albertyny; ja sam poruszałem się lekko od jej regularnego ruchu: płynąłem na śnie Albertyny.

      Czasem dawał mi jej sen kosztować rozkoszy mniej czystej. Nie potrzebowałem na to żadnego ruchu, wyciągałem nogę wzdłuż jej nogi niby wiosło które się puszcza wolno i które od czasu do czasu wprawia się w lekkie drganie, podobne do przerywanego uderzenia skrzydeł u ptaków śpiących w powietrzu.

      Patrząc na nią, wybierałem tę perspektywę jej twarzy, której się nie widywało nigdy, a która była tak piękna. Można ostatecznie pojąć, że listy które ktoś do nas pisze, są mniejwięcej podobne do siebie i rysują obraz natyle różny od znajomej osoby, że stanowią drugą osobowość. Ale o ileż dziwniejsze jest, aby kobieta była zrośnięta, niby Rosita i Doodica, z drugą kobietą, której odmienna piękność każe wnosić o innym charakterze, i że, dla ujrzenia jednej, trzeba było stanąć z profilu, a dla drugiej en face!

      Szmer jej oddechu, stając się silniejszy, mógł dać iluzję zdyszenia rozkoszą, i kiedy moja rozkosz dobiegła kresu; mogłem ucałować Albertynę nie przerwawszy jej snu. Zdawało mi się w tych chwilach, że ją posiadałem pełniej, jak bezświadomą i pozbawioną oporu cząstkę niemej przyrody. Nie troszczyłem się o słowa, jakie się jej czasami wydzierały przez sen, znaczenie ich umykało mi się; jakąkolwiek zresztą oznaczałyby nieznaną osobę, na mojej to ręce, na mojej twarzy, ręka jej, niekiedy ożywiona lekkim dreszczem, zaciskała się na chwilę. Syciłem się jej snem z miłością bezinteresowną, kojącą, tak jak słuchałem przez godziny całe plusku fali.

      Może trzeba aby jakaś istota zdolna nam była zadać wiele cierpienia, na to aby w godzinach pauzy dawała nam ten sam kojący spokój jaki daje natura. Nie potrzebowałem odpowiadać Albertynie jak wówczas kiedyśmy rozmawiali; a gdybym nawet mógł milczeć, jak czyniłem również gdy ona mówiła, jednak, słuchając jej, nie zstępowałem w nią równie głęboko. Wciąż słysząc, chwytając chwila po chwili, niby ledwie wyczuwalny wietrzyk, kojący szmer jej czystego oddechu, miałem przed sobą, dla siebie, całe fizjologiczne istnienie; i byłbym tak trwał, patrząc na nią, słuchając jej, równie długo jak długo niegdyś leżałem wyciągnięty na plaży, przy blasku księżyca.

      Czasami


Скачать книгу