Popioły. Stefan Żeromski

Popioły - Stefan Żeromski


Скачать книгу
serce, leżał martwy. Dokoła niego zamróz odtajał i krople wody sączyły się ze świerkowych gałęzi. Pyszna jego głowa, rzucona bezwładnie, patrzała w Rafała umarłymi oczyma. Młodzieniec uczuł nagle poryw wściekłości, chwycił za kordelas, który miał przy sobie, i byłby zadał zdechłemu zwierzęciu cios jeszcze jeden, ale już strzelec podsadzał się pod nie. Dowlókł rogacza do sąsiednich wykrotów, dźwignął go w górę i, ująwszy rękoma po dwie jego nogi, zarzucił sobie na plecy to brzemię ze zdumiewającą siłą. Poszli na dół. Co chwila nogi ich zapadały w szczeliny między złomami brył kamiennych, w rumowiska stoku góry pod mchem ukryte. Rozwalali zgniłe pnie, miękkie jak ciasto, o próchnie rudozielonym od pleśni. Skomlenie psów w zagajnikach na dole wskazywało im drogę. Rafał, wielkimi kroki postępujący przodem, ujrzał wreszcie wuja. Chudy szlachcic, niewielkiego wzrostu, siedział w kucki nad sarną i patroszył ją. Skrwawionymi rękoma wyrywał dymiące jeszcze wnętrzności i ciskał psom… Gdy nadeszli, pan Nardzewski obejrzał się złowrogo na strzelca, zmierzył okiem rogacza i z lekka sepleniącym głosem zauważył:

      – Toś, kundlu, kozła musiał dla siebie zostawić…

      – Ale bo…

      – Nie wiedziałeś, prawda? że ja tu czekam na stanowisku. Gdzieżbyś ty o takich rzeczach mógł pamiętać! Żebym ja kozy po tobie strzelał, chamska szyjo!

      – Ale bo szły jakosi krzywo…

      – Krzywo szły od buka!… Łżesz!…

      – Jeszcze, rzekę, psiedusze wiatr owieje. Wiatr szedł od Klonowa, akuratnie. Takem se ozmyślał…

      – Jak ja ci dam ozmyślanie, to się nogami nakryjesz! Kładź kozła! A cóż ty, Rafciu, jakoś nic nie niesiesz z Łysicy! – łaskawie zwrócił się do siostrzeńca.

      – Nie wyszły na mnie. Słyszałem tylko, że walą za drzewami, aż ziemia stękała.

      – Ts… Nie przeszły koło wielkiego buka… Słyszane rzeczy!… Patrosz… – mruknął do strzelca.

      Gdy ten otwierał mały składany koziczek wiszący u jego pasa na rzemyku, Nardzewski spytał go opryskliwie:

      – Skądżeś strzelał?

      – A spod znaczonej jedli, kajem stał. Wylazł mi sarn pod lufę, jakby go tam pastuch przygnał. Jeszcze ta była ścięta jedla, okrzesana, to se stanął, ma-li skoczyć.

      – Skądże się tam wzięła jedla okrzesana?

      – Skąd jedla? A to ją, wielmożny panie, ściął ten chłop z Porąbek, co to z Miemcem miał sprawę.

      – Nic nie wiem o żadnym Niemcu ani o sprawie.

      – O, dyć to we wszystkich, we wsiach gadają.

      – No, to i ty gadaj, kiedy wszyscy.

      – Dobrze. To tak było, żeby to z końca… Przyjechał chłop z Porąbek, Jamrozek ma na przezwisko, parą koni doskonałych i gołym wozem, że to tylko koła były i ozwora, w sam szczyt Łysicy po suchą jedlę, żeby ta już była dobra jedla, smolna, we wiatrach wysuszona. Robi króbki na sól – to mu potrza suchego drzewa. No, dobrze. Ściął on se jedlicę tylą co wieża na Świętym Krzyżu, odziabał wszystkie gałęzie precz, jak się patrzy. Ma se kloc tylośny, że byłby z niego wał do młyna. Wzieni mój Jamrozek, rozsunęli wóz jak najdłużej, że się poślednie koła ino ino trzymały za ozworę, sworzeń se wyrychtowali, żeby zatkać, patrzą, a tu z krzaków wyłazi dozorca leśny. Odzienie na nim zielone, na głowie ma skopeczek z jakimsi guzikiem, w ręku strzelba. Spojrzał ino raz na Jamrozka, tram opatrzył, wymierzył go jakimsi żółtym łokciem i zaczął pisać na papierze. Jak skończył, dopiero zaczął gadać do chłopa niby po naszemu, ale jakosi frymuśnie. Chłop zdjął czapkę, drapie się… Myśli se: – „Źle!” Wziął do niego Miemiec szwargotać z polska, a wreszcie zawrzasnął:

      – Marsz do Słupia!

      – No, dobrze. Chłop wdział czapkę, okiełznał konie i pojechał z góry tą dróżką, co ta idzie nad strugą ku Porąbkom. Miemiec szedł przy wozie, sapał i fajkę kurzył. Jak wyszli z lasu, są ta połanki wykarczowane, a idą z pieca na łeb po górze jeden za drugim. Jamrozek zdjęli czapkę, pokłonili się i pedają:

      – Niechże ta wielemożny pan feśter darują…

      Miemiec swoje:

      – Marsz do Słupia!

      A no pojechali znowu noga za nogą miedzami abo i prosto bez pola. Ujechali kawałek drogi, chłop zdjął czapkę i gada:

      – Niechże to choć wielemożny pan feśter wlezą na wóz, bo tak to na jutro na rano do Słupi nie zajedziewa.

      Miemiec se pomyślał, wytrząsnął faję i siadł na wóz. Poślednie koła były kawał od przodka. Wziął się pluder za kłonice, trzyma się krzepko, za obie. Jamrozek to samo wleźli na przodek, kulasy postawili na orczyki i zacięli szkapska, ale tak, żeby przecie poczuły. Ale cóż ta mieli jechać „do Słupia” drogą? – poszli na przełaj, a potem na ukos bez rolą, po zagonach, po skibach. Wzięły poślednie koła tyńcować na prawo, na lewo, prać z zagona w zagon, z przykopy w przykopę. Miemiec się trzyma garściami, wrzeszczy. Chłop nic, jedzie, kaj mu kazali… Co się ma oglądać? Ino sprzężaj zacina… Aż jak ta konie poszły co duchu, jak tylne koła wytną w skibę czy ta w kamień… Jakosi się Miemiec uciszył.

      – Jak to uciszył się? – pytał Rafał.

      – A ja sam tego nie wiem, bo się ta i oni, choć i Jamrozek, nie oglądali. Myśleli se: Co mi do tego? Kazał pan feśter jechać, to jadę. I pokój. Dopiero, jak już w Porąbki wjechali, we wieś, obejrzeli się: nie masz Miemca. Zamartwili się. Ale, pedają, noc szła, cóżem ta miał robić?…

      – Któż Niemca znalazł? – spytał Nardzewski łagodniejszym głosem, puszczając kłęby dymu z krótkiej fajeczki.

      – A musi go ktoś znalazł, bo cięgiem po lasach łazi. Kwardy.

      – Dobrze wam tak, podłe chamy! – mruknął szlachcic – cały byście las wycięli!

      – Ij, wielmożny panie, któż ta tyli las wytnie? Nie było nas, był las, nie będzie nas, to samo las na Łysicy będzie. Jak świat światem, ludzie ze solą jedzą. Trza ją w króbkach trzymać. Zawdy ludzie króbki robili, jedle na nie ścinali, a las stoi. A cóż ta dopiero za prawo ma do niego taki pluder! Las je królewski. Starostwo je i pokój. Tu my takie stada dzików gonili, jelenie my płoszyli z Cisowskich lasów aż po Siekierno… Ile razy ja tu na Łysicy niedźwiedzia widział, jakem jeszcze był małym berbeciem! Aby to jest dźwierz piękny – niedźwiedź. Abo jeleń… Mocny Boże! Jak rogi położy po sobie, jak lasem pójdzie – okropnie pieknie patrzeć! Aby tylko na świętego nie trafić… Panie, zachowajże też…

      – Jak to na świętego? – dopytywał się Rafał.

      – A to widać paniczek nie wie o naszym jeleniu – mruknął strzelec niechętnie.

      – Nie wie, skoro się pyta – rzekł Nardzewski.

      – Ludzie gadają tacy, co widzieli…

      – Który widział?

      – A Łakomiec widzieli. Powiadają to samo o starym Szafrańcu, co miał ze sto lat abo więcej, że go to samo ślepiami widzieli.

      – Jakże to było?

      Chłop spoglądał posępnie i zwlekał.

      – Łakomiec nama gadali i zaprzysięgli się. Wyśli, pedają, ze swoją fuzyjczyną i stanęli na stanowisku, jak ogary pana krajczego Olchowskiego.

      – Aha… – wtrącił Nardzewski.

      – No,


Скачать книгу