Płanety. Władysław Orkan

Płanety - Władysław Orkan


Скачать книгу
suściały po śniegu, nie miała nawet czasu zagiąć do góry, by się nie obstrzępiły… Co ją tam spódnice, co ją cały świat obchodzi!.. Ona tylko wie o tem, że musi Jędrka ściągnąć…

      Dlatego przezierała się dziś pięć razy w zwierciedle, zanim wyszła z chałupy, próbowała siły swoich ślepek, a w kościele spróbuje na nim… „Stanie se przy bocznym ontarzu, naprzeciw chóru, ka on stawa, i tak go będzie świdrować oczami, że nie ustoi, ino poleci za nią, ka bedzie chcieć… Abo nie! I dawniej przecie świdrowała, a zwłóczył i zwłóczył… Zrobi tak. Stanie se naprzeciw i spojrzy tak smutno, jak Matka Boska Bolesna z ontarza… Wtedy mu się sumienie ruszy i… cieszcie się janieli! Bo już po wszyćkich lamentacjach”…

      – Matusia dobrze radzili – myślała se dalej. – Oni przecie nie tacy źli, jak się wydają… Chciałam ci go złością przyciągnąć i nijak nie szło… Nie szło, nie, bom se chciała z honorem chodzić. Matusia dobrze pedzieli, że się honorowi wnetki ucho urwie i po wszyćkiemu! O, nie po wszyćkiemu! Dopiero się dziś zacznie!… – zawołała z siłą – spróbujemy się, kto mocniejszy: ty, czy moje oczki!… Spróbujemy… O, Najświętsza Panienko, dejże też…

      I powoli myśli jej przeszły w cichutką prośbę… o Jędrka.

      Zleciała chyżo na dział i ku kościołu. Wpadła pod dzwonnicę, pragnąc się dostać gwałtem przed boczny ontarz…

      W kościele ciżba była wielka. Mały, drewniany kościołek trząsł się w posadach od napływu parutysięcznego tłumu, który kołysał się, jak fala, parł na ściany – i dusił w świątyni Pańskiej… Kościołek huczał silnym basem organów i jeszcze silniejszym chórem parutysiąca gardzieli, a w przerwie między zwrotkami kolęd wylatywały z tłumu bolesne wrzaski, urywane przekleństwa i wyzwiska dosadne…

      – Dyć się nie pchaj! Czyś w chlewie? – krzyczy jakaś kobieta z pod chóru.

      – A ty mnie nie śturkaj!

      – Ludzie! Bójcie się Boga, bo mnie udusicie!…

      – Jezus, Marya!

      – Mamo, mamo! – przedarł się żałosny głos dziecka.

      – O ratunecku! moja ręka!

      – Nie napierajcież tam ze zadku, bo wlecimy na ontarz! – woła silny głos od balasków, które trzeszczą pod naciskiem ludzkiej fali!

      – Cicho! – zapanował nad wszystkimi stentorowy głos kościelnego i zanucił:

      Pasterze bieżeli,

      Gdy głos usłyszeli…

      Organista uciął ognistą polkę… Krzyki i wyzwiska zginęły w potężnym chórze…

      Kiedy w świątyni Pańskiej taki zaduch kotłowanie, ciżba – w świątyni przyrody spokój panuje ogromny i wielka cisza. Jasna, puszystą piersią oddycha ziemia ku słońcu, które ponad szczytami toczy białe koło, świetlane… Na wschodzie i na północy zieloność jasna siadła na widnokręgu niebieskim, rozpływając się ku sklepieniu w ciemny, zamglony błękit… Od zachodu chmurki pierzaste wybiegły… Zda się, że białe aniołki o złotawych kędziorkach pochwyciły się za rączki i lecą szeregiem ku zorzy za tęczą poranną… I zda się, że gwiazdki strzepały na ziemię z rozpostartych skrzydełek, bo jedne, spadły już, błyszczą po śniegu djamentowym ogniem, a drugie lecą powietrzem ze mgłą, leciuchno, mieniąc się od słońca tysiącami odblasków…

      Tam od kościoła przedziera się powietrzem zgrzytliwy głos organu i zmieszane głosy ostrem wylatują echem – a tu w świątyni przyrody spokój i cisza bezmierna…

*

      Ledwo w Jantkowej chałupie podnieśli się ludzie od obiadu, już stary Szczepan „z Boską pochwałą” wszedł do izdebki.

      Na szczęście, na zdrowie, na to Boże Narodzenie, coby się darzyło w kumorze, w oborze i na polu… dej Boże! – wygłosił jednym tchem, ciskając zboże na dyle, jak siewca na uwrocie…

      – Dej Boże! – odpowiedzieli wesoło. Szczepan począł się witać po kolei i gadać głośno. Gwary u niego zawdy dostanie. Postawili przed nim miskę i musiał jeść, rad nie rad, bo go raczyli każdy na swoją rękę.

      Jeszcze nie dojadł dobrze, a już cała izba napełniła się ludźmi. Naszli się, jak zwyczajnie sąsiedzi… Był i Tomek od Kozery i Sobek od Kopańdy i Błażek od Kusia – nikogo z bliższych nie brakowało.

      Wikcia pozierała ku drzwiom, czy jeszcze ktoś nie przyjdzie… Ale tego ktosia jakosi nie widać…

      – Musi przyjść – szeptała sobie. Leciał za mną od kościoła, jak opętany. Wczoraj się ludzie ze mnie śmiali, a dziś zaś z niego, bo ja była na przodku… aha! Tak się ludzi za nos wodzi, jak sami nie idą…

      Urwała myśli, pełne wewnętrznej otuchy, bo już stary Szczepan, którego co dopiero powiązali, wytrząsł z rękawa flaszkę wina, postawił na stole i począł zapraszać po kolei…

      – Dyć jutro dopiero Jana-pijaka, a wy dziś chcecie pić? – oganiał się Jantek.

      – E, pódźcież, nie onaczcie się – ciągnął go Szczepan. – My se ta poradzimy. Przekręcimy świętego Jana na Szczepana i bedzie. Oni się ta o to nie pokłócą.

      Zebrani huknęli śmiechem. Wnet „kolejka” przeszła i drugi raz nawróciła kołem.

      – Jantoni! – woła Szczepan – ruszcie się no od pieca!

      – Pijcie, pijcie, mnie plecyska bolą. Tak mnie w kościele wywałkowali…

      – Ja przecie starszy, a nic mi, chwała Bogu – ozwał się Tomek.

      – Boście musieli chyba na polu stać…

      – Coby! Na środku kościoła. Jak mnie wzięli, padam wam, to mnie zanieśli przed ontarz, a podłogim kerpcami nie dotknął.

      – Mnie to uściskali niemało! – podjął Sobek. – Zdawało mi się, że już nie dychnę… Jażem zaklął na Miłosierdzie Pańskie, dopiero mię trochę popuścili. Przecie to dawniej takie ściżby nie robili.

      – Bo było mniej luda – rzekł z przeświadczeniem Szczepan. – Wy nie pamiętacie, boście młodzi… Drzewiej było tak, że mógł po kościele tańczyć ślebodnie, a nika nie utknął.

      – Dziś się nie obertniesz – rzucił Błażek.

      – Kany? Jak cię ściskają ze wszyćkich stron… Inaczej to było drzewiej, inaczej… Myśleli my, że ten kościół potrwa, Bóg wie, dokąd, a tu ludzi narosło, co niemiara, i stawiaj nowy, abo stój jak pies na cmentarzu.

      – Dyć ono tak – zauważył Tomek. – Ludzie rosną, a nie ubywają…

      – Drzewiej to nie tak było, nie – ciągnął stary gazda. – Jak przyszło na święty Szczepan, tobyś pięć korcy owsa w kościele naśmiatał…

      – Hej, nie gadajcie! – ździwiło się paru.

      – A jakże! Ludzie święcili po pół ćwierci, bo tego zwyczaj. Trza było bardzo biednego, coby w rękawie przyniósł… Księdza to wam tak obsypali, że w samych włosach nosił z miarkę owsa!… Toż to śmiatał palcami, jak mógł, ale on ta rad był temu, bo jak ludzie wyszli z kościoła, to on na służbę krzyknął i nagarnowali mu zboża po kościele, że bez cały rok miał czem gadzinę żywić…

      – No wicie, wicie! – dziwowali się gazdowie. – A dziśby cie ksiądz z kościoła wypędził, jakbyś przypadkiem prasnął w niego owsem… Dyć niejak!…

      – Nie te czasy, nie te…


Скачать книгу