Chłopi. Władysław Stanisław Reymont

Chłopi - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
nic nie słyszał…

      – Józka, zawołaj Kubę, niech założy kobyłę do wozu i wywiezie ich, gdzie chcą!

      – Hale, kiej Kubie cosik jest, leży na werku i jęczy ino, a powiada, że całkiem wstać nie może, tak go ten kulas krzywy boli…

      – Hale, noga go boli! Wałkoń jeden, odpoczywać se chce… – i sam zajął się rannym obrządkiem gospodarskim.

      Ale Kuba rozchorzał naprawdę, nie powiadał, co mu jest, choć go się Boryna pytał, ino że chory, a tak jęczał, tak stękał, aż konie rżały, przychodziły do wyrka i obwąchiwały mu twarz, i lizały, a Witek coraz to nosił mu wodę wiaderkiem i ukradkiem prał w potoku jakieś szmaty skrwawione…

      Stary nie spostrzegł tego, bo przypilnowywał, by się Antkowie wynosili.

      I wynosili się.

      Bez krzyków już, bez kłótni, bez sprzeciwiań pakowali się, wynosili statki, wiązali toboły; Hanka aż mdlała z żałości, Antek ją wodą trzeźwił i poganiał, byle już rychlej zejść z ojcowskich oczów, byle prędzej…

      Pożyczył konia od Kłęba, ojcowego nie chciał, i przewoził rzeczy do Hanczynego ojca, na koniec wsi, za karczmę jeszcze…

      Ze wsi przyszło paru gospodarzy z Rochem na czele i chcieli zgodę czynić między nimi, ale ni syn, ni ojciec mówić sobie o tym nie dali… —

      – Pobróbuje, jak to wolność smakuje i swój chleb – odpowiedział stary.

      Antek nic nie odrzekł na namowy, ino podniósł pięść i tak zaklął strasznie, tak pogroził, aż Roch zbladł i cofnął się do kobiet, których się dość zebrało w opłotkach i w ganku, żeby to Hance pomóc, a głównie, by się w głos użalać i pyskować a uredzać!…

      Gdy zabeczana Józia podawała obiad ojcu i Rochowi, już tamci z ostatnimi rzeczami i dziećmi wyjeżdżali z opłotków na drogę… Antek ni się obejrzał na chałupę, przeżegnał się ino, westchnął ciężko, smagał konia, podpierał wóz, bo kopiasto był nałożony, i szedł jak martwy, a blady jak ten papier, oczy mu gorzały zaciętością i zęby szczękały kiej we febrze… ale ni jednego słowa nie rzekł, Hanka zaś wlekła się za wozem, starszy chłopak czepiał się matczynego wełniaka i krzyczał wniebogłosy, młodszego tuliła do piersi i zaganiała przed sobą krowy, stadko gęsi i dwa chude prosiaki, a tak ryczała, tak wyklinała, tak zawodziła, że ludzie wychodzili z domów i jakby procesją ich odprowadzali.

      A u starego obiad jedli w ponurym milczeniu.

      Stary Łapa szczekał na ganku, biegł za wozem, powracał znowu i wył… Witek go nawoływał, ale pies nie słuchał, biegał po sadzie, obwąchiwał podwórze, wpadał do izby Antków, obleciał ją parę razy, wypadł do sieni, szczekał, skomlił… połasił się do Józi i znowu latał jak oszalały, to przysiadał na zadzie i ogłupiałym wzrokiem patrzył, aż wreszcie zerwał się, wtulił ogon pod się i poleciał za Antkami…

      – A to i Łapa poszedł za niemi…

      – Wróci, wygłodzi się, to wróci, nie bój się, Józia – mówił miękko stary. – Nie bucz, głupia! Wyporządź tamtą stronę, Roch będą mieli mieszkanie. Zawołaj Jagustynki, to ci pomoże… i zajmij się gospodarstwem, gospodynią teraz jesteś, na twojej głowie wszystko… no nie bucz, nie… – ujął jej głowę i głaskał a przyciskał do piersi, a hołubił…

      – Pojadę do miasta, to ci trzewiki kupię.

      – Kupicie, tatulu? Naprawdę kupicie?…

      – Kupię ci, kupię ci i co więcej, ino dobrą córką bądź, o gospodarstwie pamiętaj!

      – To i na kaftan mi kupcie, taki jak ma Nastusia Gołębianka.

      – Kupię ci, córko, kupię…

      – I wstążek, ino długich, bobym nie miała na wasze wesele.

      – Co ci ino potrza, mów, a wszystko miała będziesz, wszystko.

      XI

      – Śpisz to, Jaguś?…

      – A bo to mogę. Ocknęłam na rozświcie i cięgiem mi w głowie stoi, że już dzisiaj wesele… aż wierzyć trudno.

      – Markotno ci, córko, co? – spytała ciszej… z lękliwą nadzieją w sercu…

      – Co by zaś markotno miało być! Ino, że od was trzeba mi iść, na swoje…

      Stara nie odrzekła, stłumiła w sobie żal, jaki nagle ją przewiercił, i wstała z pościeli, przyodziała się byle jak i poszła do stajni budzić chłopaków. Zaspali nieco po wczorajszych rozplecinach, bo dzień już był duży, świt zatopił ziemię w srebrzystej, połyskliwej szronami topieli, zorze się rozpalały na wschodzie – jakoby kto niebo posypał zarzewiem.

      Dominikowa umyła się w sieni i cicho chodziła po izbie, ale raz wraz poglądała na Jagnę, której ledwie głowę można było rozeznać na pościeli wśród mroków, jakie jeszcze zalegały izbę…

      – Leż se, córko, leż!… Ostatni to raz u matki, ostatni! – myślała z czułością i z tym bolesnym żalem, co wciąż powracał. Nie chciało się jej wierzyć, że to naprawdę już dzisiaj, aż sobie przypominać musiała wszystko… Tak, sama chciała tego, a teraz, a teraz… jakby strach nią owładnął i tak zatrząsł, aż skurczyła się z bólu i przysiadła na łóżku… Boryna dobry człowiek, uszanuje i krzywdy jej nie zrobi… a Jaguś poprowadzi go, gdzie ino zechce, bo stary świata Bożego poza nią nie widzi…

      Nie, nie o to się bojała, nie o to… pasierby! Juści… po co było Antków wyganiać? Teraz dopiero będą zapiekać a pomsty szukać!… A nie wyganiać, to Antek byłby pod bokiem i obraza boska abo i co gorsze wyszłoby z tego!… Jezus mój! A rady już nie ma… Zapowiedzi wyszły… wieprzek zabity, weselni sproszeni… tyla już zrobione… zapis w skrzynce… – Nie, nie! Co będzie, to będzie, a krzywdy nijakiej, póki żyje, zrobić jej nie dam!… – pomyślała stanowczo i poszła znowu do chłopaków krzyczeć, czemu nie wstają.

      Za powrotem chciała ostro wołać na Jagnę, ale Jaguś usnęła, równy, cichy oddech szedł od łóżka, a ją znowu chwyciły wątpliwości różne i żale, i jak te jastrzębie czepiały się pazurami serca, darły i krzyczały strachem a troską! Uklękła pod oknem, wpiła zaczerwienione, rozpalone oczy w świt i modliła się długo i gorąco. Wstała mocna i na wszystko gotowa.

      – Jaguś! Wstań, córko, czas już! Ewka zaraz przyleci do gotowania, a tyla jeszcze roboty!

      – Pogoda to? – pytała podnosząc ociężałą głowę.

      – I jaka, aż się lśkni na świecie od przymrozku! Słońce zaraz wzejdzie…

      Jagna ubierała się szybko. Stara jej pomogła i długo o czymś rozmyślała, bo w końcu rzekła:

      – A przywtórzę ci jeszcze, com już nieraz mówiła… Borynę trza uważać… dobry on człowiek… z bele kim się nie zadawać… bych cię znowu na ozory nie wzięli… ludzie to jak te psy… ino gryźć! Słuchasz to, córko?…

      – Słucham, słucham, ale tak mówicie, jakbym swojego rozumu nie miała…

      – Rady dobrej nikomu nie za wiele… Bacz i to, by z Boryną nie huru–buru, a miętko, a dobrocią. Starszy wżdy uważniejszy jest na to niźli młodziak… a kto wie, może ci z grontu przypisać abo gotowy grosz za pazuchę wrazić!

      – Nie stoję tam o to – burknęła zniecierpliwiona.

      – Boś młoda i głupia…


Скачать книгу