Chłopi. Władysław Stanisław Reymont

Chłopi - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
się przed młynarzowym domem. Nastka poszła do młyna, na dół nieco, a Hanka przez podwórze do kuchni; ledwie się tam dostała, bo pieski się zleciały i zaczęły doszczekiwać i przypierać ją do ściany, aż Jewka obroniła i powiedła, ale nim się rozgadały, weszła młynarzowa i zaraz prosto z mostu rzekła:

      – Do męża macie interes? Jest we młynie.

      Nie czekała, ino poszła, ale spotkała się z nim w pół drogi; poprowadził ją do pokoju, zaraz też zapłaciła mu, co była winna za kaszę i mąkę.

      – Krowę zjadacie! – powiedział zgarniając pieniądze do szuflady.

      – Cóż poradzić, kamieni przeciech nie ugryzie.

      Zła była.

      – Wałkoń jest wasz chłop, to wam powiem.

      – Jest wałkoń abo i nie jest! Cóż to będzie robił? Gdzie? U kogo?

      – Nie ma to młocki we wsi?

      – Parobkiem ni wyrobnikiem nie był, to i nie dziwota, że się do tego nie rwie.

      – Przyzwyczai się jeszcze, przyzwyczai! Szkoda mi chłopa, choć wilkiem patrzy i nieustępliwy, rodzonego138 nie uszanował, ale szkoda człowieka…

      – A dyć mówili… że jest robota u pana młynarza… dopraszam się… może by pan Antka wziął do roboty… dopraszam się… – buchnęła płaczem, obłapiała go za nogi, całowała po rękach, a prosiła gorąco.

      – Niech przyjdzie, prosił go nie będę, robota jest, ale ciężka, przy obróbce drzewa pod piły…

      – Dyć poradzi, sposobny do wszystkiego, jak mało któren we wsi…

      – Wiem, dlatego mówię, żeby przyszedł do roboty, ale swoją drogą źle wy swojego pilnujecie – źle.

      Stanęła wystraszona nic nie rozumiejąc.

      – Chłop ma dzieci i żonę, a za drugimi sie ugania.

      Zbladła i poczęła się trząść w sobie.

      – Prawdę mówię, wałęsa się po wsi nocami, widzieli go ludzie nie raz jeden…

      Odetchnęła z ulgą ogromną, wiedziała przecież o tym i dobrze rozumiała, że go tak pamięć krzywdy rzuca po nocach i spać nie daje… a ludzie zaraz to sobie farbują na swoje.

      – Mógł się już wziąć do roboty, zaraz by mu wywietrzały z głowy kochania.

      – Gospodarski syn to…

      – Dziedzic jucha, w robocie będzie przebierał, jak ta świnia w pełnym korycie. Kiedy taki przebierny, to trzeba było żyć w zgodzie z ojcem, a za Jagusią nie latać… boć to i grzech niemały, i wstyd…

      – Co też panu w głowie powstało? co? – zawołała prędko.

      – Mówię wam, jak jest, cała wieś o tym wie, spytajcie się! – zawołał głośno i prędko, że to popędliwy był wielce i zawsze rad prawdę rznął prosto z mostu.

      – Czy to ma przyjść? – zapytała cicho.

      – Niech przyjdzie, choćby jutro. Co to wam, czego beczycie?…

      – Nie, nie, to ino z mrozu…

      Wolno powracała, ciężko, jakby ją przygniatało do ziemi, że ledwie nogi podnosiła. Ściemniał świat i śniegi tak poszarzały, że jakoś trafić nie mogła na ścieżkę, próżno przecierała oczy z łez marznących u rzęs, próżno… Nie odszukała, nie widziała nic i szła już w tej ciemnicy nagłej a bolącej; Jezus! jak bolącej.

      – Za Jagusią lata, za Jagusią…

      Tchu nie mogła złapać, a serce się jej tłukło jako ten ptak przetrącony, a w głowie kołowało, kołowało, aż wsparła się o jakieś drzewo nad stawem i cisnęła się doń mocno, do bólu.

      – Może i nieprawda, może ino cyganił…

      Uczepiła się tego ze strachem i oburącz trzymała.

      – Mój Jezus! Nie dość biedy, nie dość poniewierki, a tu jeszcze i to się zwala na moją biedną głowę, i to… – jęknęła rzewnie i aby stłumić ból, zaczęła biec prędko, aż do utraty tchu i przytomności, jakby ją wilki goniły, wpadła do izby zadyszana, ledwie żywa.

      Antka jeszcze nie było.

      Dzieci siedziały przed kominem na dziadkowym kożuchu, a stary strugał im wiatrak i zabawiał.

      – Przywieźli wełnę, Hanuś, we trzech workach przywieźli…

      Rozwiązała wory i w jednym z nich na wierzchu znalazła bochen chleba, kawał słoniny i z dobre pół garnca kaszy.

      – Niech ci Pan Jezus odpłaci za dobrość – szepnęła rozrzewniona i zaraz też narządziła sutą kolację, i rychło dzieci spać położyła.

      Uciszyło się wnet w całym domu, bo u Weroniki już spali, a stary też wkrótce przyległ na przypiecku i zasnął, Hanka zaś wyporządziła kółko, siadła przed kominem i przędła.

      Długo w noc siedziała, do pierwszych kurów, a wciąż, jak ta nić, wiło się przez nią młynarzowe powiedzenie: „Za Jagną lata, za Jagną.”

      Kółko warczało z cicha, jednostajnie, niestrudzenie, noc zaglądała w okno miesięczną, mroźną twarzą i jakby pobrzękiwała w szybki, i wzdychający tuliła się do ścian, a chłód wypełzał z kątów, za nogi chwytał i siwą pleśnią rozrastał się po glinianym toku; świerszcz strzykał za kominem, ino czasem przerwał, gdy które dziecko zakrzyczało przez sen lubo rzuciło się na łóżku – i znowu stawała głęboka, przemarznięta cichość! Mróz brał coraz tęższy i kieby żelaznymi pazurami ściskał, bo raz wraz trzaskały deski w szczycie, to pogięte stare ściany łupnęły, jakby kto strzelił, to belka niektóra pęczniała od mrozu potrzaskując z cicha, to snadź ziąb przejął na wskroś przyciesie, że zadygotały z nagła boleśnie, i cały dom kurczył się, przywierał do ziemi a drgał z zimnicy.

      – Że mnie też do głowy nie przyszło! Juści, taka urodna, taka spaśna, taka przypochlebna, a ja co?… Chuchro takie, skóra i gnaty, cóż ja? Czy to umiem go zniewolić do się? czy to śmiem? A choćbym i żyłę każdą wypruła la139 niego, nic to, kiej serca la mnie nie ma. Cóż ja! Cóż?…

      Niemoc ją ogarnęła, niemoc ogromna, cicha i bolesna, tak strasznie bolesna, że nawet płakać nie mogła, nie miała sił, trzęsła się ino w sobie jako ta drzewina drętwiejąca z zimna, co ani uciecze od męki, ni poratunku uprosi, ni obronić się poradzi – jako ta drzewina skrzytwiała Hanczyna dusza. Wsparła głowę na kółku, opuściła ręce i zapatrzyła się przed się, w swoją dolę nieszczęsną, w gorzką bezmoc swoją, i długo, długo tak trwała, ino kiedy niekiedy spod sinych powiek wysuła się łza jaka paląca i padała na wełnę, i zamarzała tam w krwawy różaniec boleści.

      Ale nazajutrz wstała spokojniejsza nieco, bo i jakże, miała to czas na turbowanie jak jaka dziedziczka! Może tak jest, jak młynarz powiadał, a może i nie jest! Opuści to ręce, płakać będzie i wyrzekać, kiej wszystko na jej głowie, i dzieci, i gospodarstwo, i bieda cała! Kto temu zaradzi jak nie ona? Tylko pomodliła się gorąco przed Matką Bolesną i żeby Pan Jezus odmienił, to się ochfiarowała iść na zwiesnę140 do Częstochowy, na trzy msze dać i kiedyś, jak się zapomoże, zanieść cały kamień wosku do kościoła, na światło przed wielki ołtarz.

      Ulżyło jej bardzo, jakby się wyspowiadała


Скачать книгу

<p>138</p>

rodzonego – w domyśle: ojca. [przypis edytorski]

<p>139</p>

la (gw.) – dla. [przypis edytorski]

<p>140</p>

zwiesna (gw.) – wiosna. [przypis edytorski]