Feralny tydzień (opowiadania). Janusz Korczak
>
Feralny tydzień1
Węglarz zrobił zawód.
Tatuś bardzo się gniewał, że mama wszystko odkłada na ostatnią chwilę. – Mama powiedziała, że jak tatuś nie wie, żeby nie mówił, bo węgle były zamówione już w czwartek. Tatuś powiedział, że w mieście, chwała Panu Bogu, nie jeden jest tylko węglarz. Mama powiedziała, że wie o tym lepiej od tatusia, tylko że ten właśnie daje dobrą wagę. – Tatuś powiedział, że mu groszowe oszczędności mamy stoją kością w gardle. Mama bardzo się obraziła. Niech tatuś sam gospodarstwo prowadzi; tatuś jest człowiek bezwzględny; mama miałaby też wiele do powiedzenia. – A tatuś powiedział: już się zaczyna stara śpiewka, i wyszedł.
Działo się to w niedzielę, a w poniedziałek rano w mieszkaniu było zimno jak w psiarni.
Stasia już dwa razy budzili, raz mama, a drugi raz Ludwika. Stasio udaje, że śpi. Pod kołdrą ciepło, a w pokoju zimno i ciemno, na ulicy zimno i błotno, a w szkole…
– Pani kazała się spytać, czy Stasio wstał… Niech Stasio wstaje, bo późno… Stasio się spóźni do szkoły.
Ludwika pociąga za kołdrę.
– Zaraz.
– Zaraz to zaraz. Proszę wstać.
– Niech Ludwika sobie idzie.
Ach, jak on nienawidzi tej wstrętnej kuchary, która do wszystkiego się wtrąca.
– Dobrze, powiem pani. Niech sobie Stasio leży. – Stasio nienawidzi Ludwiki. Nienawidzi za to, że musi wstać, za to, że dziś poniedziałek, a w tygodniu nie ma święta, za to, że nauczyciel odda dziś dyktando, w którym Stasio zrobił dwa grube błędy, o których wie; a wreszcie za to, że dziś jest pierwsza geografia, z której go pewnie wyrwie, bo tylko sześciu zostało, którzy odpowiadali po razie.
– No co, wstaje? – rozlega się głos mamy ze stołowego pokoju.
Stasio siada w łóżku i pod kołdrą zaczyna się ubierać leniwie.
– Aha – mówi Ludwika z triumfującym uśmiechem.
– Jak Ludwika nie pójdzie, to ja się nie będę ubierał.
– Ojoj, jaki to skromniutki – żeby się kto nie dowiedział.
„Żebyś zdechła” – myśli Stasio w najwyższej pasji.
Szary, posępny, gnuśny, poniedziałkowy ranek.
Idzie Stasiek z tornistrem na plecach i troską w sercu, stara się robić duże kroki, aby każdy krok odpowiadał jednej płycie trotuaru, uderza ręką w blaszane szyldy mijanych sklepów.
– Dzień dobry.
Podają sobie obojętnie ręce.
– Wiesz, byłem wczoraj w cyrku.
Wiśnicki zawsze się musi wszystkim chwalić.
– Wielkie rzeczy – pewnie na popołudniowym.
I Stasio zbacza na stronę, aby wejść w kałużę.
Wiśnicki milknie, niemile dotknięty.
– Właśnie że byłem na wieczornym. A wreszcie to wszystko jedno.
– Jutro, a nie dziś wszystko jedno. Po południu przedstawienia są dla dzieci.
– Właśnie że nie, tylko że wolno wziąć jedno dziecko za darmo, a reszta wszystko to samo.
– Ale lwów po południu nie dają.
– A właśnie, że i lwów2 dawali.
– I wchodził do klatki?
– A wchodził.
– Jak kogo kochasz?
– Jak ojca kocham. – I patrzy Stasiowi prosto w oczy.
– No to się złapałeś, bo byłeś po południu.
– Wcale się nie złapałem.
– A skąd wiesz, że wchodził do klatki?
– Skąd wiem, to wiem.
Idą obok siebie gniewni i milczący.
– Dzień dobry.
Czerwińskiego Stasio też nie lubi, bo kowal3 i głupi.
– Wiecie: w tej dykcie nie zrobiłem ani jednego błędu.
– A jak napisałeś pośliednieje? – pyta Wiśnicki.
– Fi, także mi sztuka.
Jest to właśnie jeden z dwóch grubych błędów Stasia.
Stasio odłącza się od nich, idzie brzegiem rynsztoka – na samym brzeżuszku, rozstawił ręce i utrzymuje równowagę. – Spogląda z ukosa na kolegów i myśli z niechęcią:
„Szczeniaki”.
– Na miejsce. Dosyć.
Teraz kolej na Stasia.
Stasio szybko chowa zegarek. Trzy minuty do dzwonka.
Jeszcze zostało tylko dwóch, którzy odpowiadali po razie, a z siedmiu wyrwanych dzisiaj aż cztery dwójki.
Ostatni wydawał na M; na N nie ma nikogo, na O – jeden, a potem P. – Jednym szybkim rzutem myśli obejmuje grozę sytuacji. „Prędzej, dzwonek, prędzej”, krzyczy myśl jego w strasznym, dzieciom tylko i obłąkanym znanym przerażeniu. – „Boże, zmiłuj się”.
Nauczyciel postawił stopień, naprzód w notesie, potem w dzienniku; przebiega wzrokiem listę, przewraca stronę notesu – Stasio jest tam na samej górze.
– Prechner.
Westchnął głęboko. „Boże miłosierny, dzięki Ci”. Serce jego, kołacące jeszcze niespokojnie po doznanym wstrząśnieniu, przyklękło w kornej modlitwie.
Więc w sobotę będzie wydawał: nauczy się na pięć – przez całą dużą pauzę będzie powtarzał.
A Prechner powoli poprawia bluzę, bardzo powoli zamyka książkę, chrząka.
– Do tablicy – niecierpliwi się nauczyciel.
Wolno wysuwa się z ławki. – I dzwonek. – Nasamprzód4 jedno uderzenie ciche, przytłumione; to stróż bierze dzwonek do ręki; a potem cała fala głośnych, jędrnych, zbawczych uderzeń dzwonka.
Nauczyciel skinął ręką, odłożył pióro, zamknął dziennik i wyszedł.
Klasa huczy dziesiątkiem głosów. Stasio przyłącza się do grupy, gdzie Prechner opowiada, że nie miał książki w ręce, że nie odpowiedziałby ani słowa. Widać, że się nie chwali, tylko że naprawdę nie umiał. I nic dziwnego: odpowiadał już trzy razy. Nauczyciel chciał go złapać – to jasne.
Pierwsza pauza trwa krótko.
Na religii sąsiad daje Stasiowi obiecaną książkę. Stasio przegląda spis rozdziałów, trzymając książkę pod ławką, potem zrazu jakby niechcący, a potem uważniej – przebiega treść pierwszego rozdziału; wreszcie kładzie książkę na ławkę, przykrywa do połowy religią, ciekawe.
– Co czytasz? – pyta kolega z tylnej ławki.
Stasio spogląda z niepokojem na księdza.
– Nie twoja rzecz; pilnuj swego nosa.
Godzina przemija szybko.
W serce Stasia wkrada się niepokój. – Już posłowie donieśli, że Szparag przyniósł kajety5, już dyżurny woła, żeby siadać na miejsca, już pedel6 dwa razy uderzał kluczem w szybę oszklonych drzwi, aby uciszyć klasę. – Uderzenia kluczem w szybę nauczył się od inspektora: małpuje.
Lekcja się zaczyna.
– Kogo nie ma w klasie?
Szparag przepisuje stopnie z notesu do dziennika. Uczniowie z pierwszej ławki unoszą się, aby z ruchów pióra odgadnąć, ile
1
2
3
4
5
6