Dziecko salonu. Janusz Korczak

Dziecko salonu - Janusz Korczak


Скачать книгу
anegdotek – i jazda do panien. No, gadaj pan… prędzej.

      – Zaraz. Muszę sobie przypomnieć.

      – Otóż to. Takich rzeczy nie wolno zapominać. Ja w pańskim wieku miałem do tego specjalny notesik. Nie radzę panu, co prawda, bo po ślubie, licho wie jak – dostał się do rąk mojej żony. Miałem ja za swoje. No, jazda, młodzi. Panie mecenasie, panowie, siadamy? – Jeżeli dziś przegram, to, jak Boga kocham, kart już do rąk nie wezmę. Wczoraj dostałem tak w główkę, że proszę siadać. Trzydzieści rubli bez małych kopiejek diabli wzięli. Cały ten tydzień. Panowie, prędzej, bo czasu szkoda.

      VI

      – A ty, smyku, dlaczego jeszcze nie śpisz?

      – Prosiłam Jadzi, żeby poprosiła mamy, i mama mi pozwoliła. Jutro i tak nie pójdę na pensję.

      – A pałek masz dużo?

      – A jakże – pałek. Żeby nie ta Żydówa Zilberhornówna, tobym była pierwsza. Ale mama wzięła mi znów Szwabkę, i ona zjedzie ze swojego pierwszego miejsca… Słuchaj, Janek: prawda, że ty znowu wstąpisz na uniwersytet? Tatuś zapłacił wpis, bo pisali w kurierze, że drugoroczni muszą zaraz płacić, bo ich wyrzucają inaczej.

      – A ty skąd wiesz o tym wszystkim?

      – Bo ja bym okropnie chciała, żebyś znowu włożył mundur. Tak ci paskudnie w tym ubraniu.

      Nie chce mi się już pisać.

      Po rocznym oddaleniu wszystko żywiej wpada mi w oczy.

      Jacy oni niesmaczni i obcy.

      Nie wiem jeszcze, co to ma być, ale chciałbym ich tak trochę pokąsać, wydrwić, odebrać im tę pewność siebie i strącić uśmiech bezmyślnego zadowolenia.

      A naprawdę chwilami tęskniłem za nimi – tam.

      Znów ten sam pokój, ten mój pokój.

      Ciekaw jestem, kto zacz ów pan narzeczony.

      Chciałbym, żeby Jadzi było dobrze.

      A ja? – Znów? – A potem, w nagrodę – Stefa.

      Tfu, tfu, tfu! Spać mi się chce. Znużyła mnie podróż i – to tam wszystko.

      Dusza moja ziewa

      Ojciec miał dziś ze mną „poważną” rozmowę. Wszedł. Mina stanowcza, ale jeszcze niegroźna. Usiadł na krześle.

      Usiadłem na krześle na oklep, wsparłem ręce na poręczy, na rękach oparłem brodę – i czekam.

      Milczenie.

      Wydobywam z bocznej kieszeni papierośnicę, powoli ją otwieram; wyjmuję i zapalam papierosa.

      Zagajenie:

      – Wpis zapłaciłem.

      – Szkoda wielka.

      Długa chwila milczenia.

      – Co masz zamiar robić?

      – Nie wiem jeszcze…

      – Za granicę już nie pojedziesz.

      – I nie pragnę wcale.

      Jeszcze dłuższa chwila milczenia.

      – Masz lat dwadzieścia trzy…

      – I miesięcy pięć.

      – Ja w twoim wieku…

      – Od siedmiu lat sam na siebie pracowałem – wiem o tym.

      Długie, ponure milczenie.

      – Jesteś… pasożytem.

      – I gorzej jeszcze. Pasożyt tylko się karmi na koszt swego gospodarza, a ja się jeszcze ubieram, jeżdżę za granicę i szukam rozrywek…

      – Widzę, że nieźle spędziłeś ten roczek.

      – Niekoniecznie dobrze.

      – Bo nie rozjaśniło ci się w głowie za tą granicą.

      – Widocznie za długo żyłem w ciemności.

      – Aha – filozofia.

      – Nie lubię, gdy kto używa wyrazów, których nie rozumie.

      Pauza. Burza wisi w powietrzu.

      Ziewam.

      – Wiesz: wolałbym cię widzieć ostatnim łajdakiem niż takim niezdecydowanym błaznem.

      – Tylko marny i nieuczciwy lekarz woli ciężkie i nieuleczalne cierpienie, byle mu to ułatwiło postawienie diagnozy.

      Cisza.

      – Widzę, że ci się zupełnie przewróciło w głowie…

      – Bez najmniejszego wątpienia.

      – Z lenistwa, z braku obowiązku, z dobrego bytu.

      – Ojciec ma zupełną słuszność…

      – Powiedz mi, czego ty chcesz?

      – Chcę wiedzieć przede wszystkim, czego ojciec chce ode mnie.

      – Chcę, żebyś był człowiekiem.

      – Po co?

      Ojciec wstaje z krzesła i chodzi po pokoju.

      – Wstyd mi przynosisz.

      – Wobec kogo?

      – Wobec wszystkich.

      – A kto są ci wszyscy?

      – Ci wszyscy to są ludzie.

      – A co znaczy: być człowiekiem?

      Ojciec staje przy oknie i bębni w szybę.

      – Bo jeżeli być człowiekiem znaczy zarabiać ileś tysięcy rubli rocznie, ożenić się, mieć dzieci, wychować dzieci na pasożytów, a gdy te dzieci pytają w swoim czasie, co znaczy być człowiekiem – zamiast odpowiedzi bębnić w szybę – to takie człowieczeństwo ani trochę mnie nie pociąga.

      – A czym jest twoje człowieczeństwo?

      – Nie wiem i szukam.

      – Aha. Chcesz być mądrzejszy od milionów ludzi?

      – Czy jest w tym coś złego? Gdyby ktoś jeden nie chciał być mądrzejszy od milionów innych i nie zaczął wyrabiać mydła z gliceryną, toby nie istniały wcale na świecie glicerynowe mydła.

      – …Te mydła glicerynowe dają ci jeść i pić; mydła glicerynowe ciebie wychowały – rozumiesz?!…

      – Mydła wychowały mnie widocznie źle, kiedy ojciec jest ze mnie niezadowolony.

      Atmosfera ciężka, jak paka mydeł.

      – Tak dalej nie będzie!

      – I ja tego pragnę…

      – Chciałeś być doktorem, pozwoliłem ci być doktorem; chciałeś być nagle filozofem, pozwoliłem ci być filozofem; chciałeś być zagranicznym chemikiem, wysłałem cię, dokąd chciałeś. Ale jeżeli chcesz być nieukiem i błaznem, to bądź sobie bez mojej pomocy.

      – Ja właśnie nie chcę być błaznem.

      – Ale nim jesteś!

      – Ależ zapewniam ojca, że ojciec się myli. Doprawdy, ojciec się myli…

      La bonne papa 6 trzasnęła drzwiami i wyszła.

      Ojciec przemawiał do rozumu, matka – do serca.

      – Swoim postępowaniem zabijasz ojca.

      Nie odpowiadam.

      – Czy ty naprawdę straciłeś dla nas zupełnie serce? Cośmy ci złego zrobili? Miałeś wszystko, czegoś chciał. Przecież niczego ci


Скачать книгу

<p>6</p>

La bonne papa (z fr. le bon papa: dobry tata) – dobra tata. [przypis edytorski]