Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz
Na pewno macie milion poważniejszych spraw.
– Przecież od tego właśnie jesteśmy. Jak to mawiają: służba nie drużba… Ostatnio zresztą jakoś mam szczęście do artystów.
– Naprawdę?
– Tak. Kilka dni temu taki sympatyczny gość, zawodowy witrażysta, znalazł w Lasku Wolskim powieszoną dziewczynę.
– Słyszałam o tym. Co za tragedia!
– To fakt. Przykra sprawa.
– Zaraz, zaraz… Powiedziałeś „witrażysta”? Chryste, co za zbieg okoliczności! – Malarka aż wyprostowała się na krześle. – Szukam właśnie dobrego witrażysty! A pamiętasz może, jak się nazywał? Dałbyś mi na niego namiary?
Rozdział 4
Wyszło lepiej niż się spodziewała, choć oczekiwała czegoś więcej.
Czego? Któż to wiedział?
Będzie wiedziała, gdy to zobaczy.
Dzisiejsza technika tworzenia witraży niewiele różni się od tej, jaką stosowano w średniowieczu. Przy czym to pozorne zacofanie nie jest bynajmniej ograniczeniem. Wręcz przeciwnie – daje możliwość umiejscowienia się w tradycji. Inna sprawa, że istnieje tyle metod zdobienia szkła, że twórcę ogranicza jedynie jego wyobraźnia i upór. No i pieniądze na materiały, co akurat nie stanowi żadnej nowości.
W tym zawodzie wiara nie jest konieczna, ale pomaga. Kiedy więc niedługo po wypadku zwątpiłem w Boga, było mi ciężko. Szczególnie na początku. Natchnienie wyparowało niczym kamfora, a wraz z nim wyzbyłem się poczucia, że zmierzam we właściwym kierunku. Dziura w moim sercu rosła, zdając się nie mieć granic. Jeśli chciałem przetrwać, musiałem czymś ją wypełnić. Próbowałem wszystkiego. Piłem na umór, usiłowałem medytować, urządzałem sobie parodniowe głodówki. Wreszcie doprowadziłem organizm do takiego wycieńczenia, że straciłem przytomność. Leżącego bez czucia na podłodze znalazł mnie przypadkowy klient, który zajrzał, żeby kupić ozdoby choinkowe. Ozdoby? Tak, ozdoby. Gwiazdki, kolorowe bombki, takie tam pierdoloty. Artyści też muszą opłacać rachunki.
Klient, a właściwie klientka, dopiero co skończyła kurs pierwszej pomocy, no i byłem pierwszą osobą, na której przetestowała świeżo nabyte umiejętności.
Tak oto poznałem Klaudię. Moją wybawicielkę i muzę.
Młodszą ode mnie o trzy lata i mądrzejszą, tak na oko, jakieś trzydzieści razy. Zapewne z tego właśnie powodu nasz związek nie przetrwał nawet sześciu miesięcy. Mimo wszystko wspominam go jako najjaśniejszy okres w moim życiu. Nie dość, że Klaudia miała w sobie niewyczerpane pokłady cierpliwości, to jeszcze mnóstwo czasu spędzaliśmy na pieszych wycieczkach i zwiedzaniu różnych zapyziałych grajdołów, których głównymi atrakcjami były zmurszałe kapliczki czy przedpotopowe wozy strażackie niszczejące obok siedzib OSP. Prawie sielanka. Zanim się obejrzałem, uaktywniły się jednak chwilowo uśpione komplikatory. Wydawało mi się podejrzane, że doskonała pod każdym względem dziewczyna zadaje się z kimś takim jak ja. Niezbyt majętnym, do tego posiadającym defekt, który w znacznym stopniu utrudnia właściwe funkcjonowanie.
Walczyłem z Klaudią tak długo, aż w końcu dopiąłem swego. Zostałem sam. Równie, o ile nie bardziej niekompletny niż wcześniej.
Okej, pora zmierzyć się z tym, co tu i teraz.
Mój najnowszy tryptyk zaplanowałem jako spersonifikowane pod postacią kobiet trio Mądrości, Sprawiedliwości i Troski. O ile Mądrość i Sprawiedliwość udało mi się uformować za pierwszym podejściem, to z Troską szło kiepsko. Próbowałem już dwukrotnie, niestety w obu przypadkach wychodziły twory nie tyle kalekie, co zwyczajnie nieprzekonujące. A że w mojej naturze nie leży brakoróbstwo, zacisnąłem zęby i siłowałem się z tematem po raz trzeci.
Akurat wtedy, gdy łączyłem ze sobą kawałki szkła, z których miały powstać usta Troski – moim zdaniem jej kluczowy element – wiszący w przedpokoju dzwonek zaniósł się głośnym łkaniem. Najchętniej zignorowałbym jego elektroniczne jęki, ale przecież na tabliczce informacyjnej stało czarno na białym, że pracownia jest otwarta.
Odłożyłem na stół kawałki szkła, wytarłem ręce w fartuch i skierowałem się ku wychłodzonej klatce schodowej.
– Chwila! Idę!
Zszedłem na parter i, przygotowując się w duchu na przeprawę z kolejnym upierdliwym klientem, otworzyłem drzwi.
– Dzień… – przerwałem, rozpoznając moją ulubioną malarkę. Z wrażenia zapomniałem języka w gębie.
– Dzień dobry. – Dygnęła grzecznie niczym pensjonarka na widok nigdy nie widzianego wujka z Ameryki. – Oliwia Holwant. Jestem…
– Wiem… wiem, kim pani jest – wykrztusiłem, starając się nie zwracać uwagi na armię mrówek zasuwających wzdłuż i wszerz po moich plecach. – Proszę, zapraszam.
Odsunąłem się trochę, dając jej możliwość przejścia w głąb przedpokoju. Przestąpiła próg kilkoma drobnymi kroczkami i zatrzymała się w niezdecydowaniu.
Ja też nie miałem pojęcia, co dalej. Pokazać jej pracownię, zapraszać na pogawędkę do salonu, czy pozwolić się wygadać? Wybrała za mnie.
– Przyszłam do pana, bo chciałbym złożyć zamówienie na większy projekt.
Zamrugałem, nie dowierzając własnym uszom. Nie jestem opóźniony w rozwoju ani przygłuchy, moje prace też nie należą do miernych, ale żeby otrzymać zlecenie od żywej legendy?
Zamiast jednak klaskać uszami z radości, palnąłem głupio:
– No, chętnie… Tylko dlaczego akurat ja?
– Bo widziałam pana prace, choćby te z kościoła Świętego Maurycego. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, chciałabym omówić sprawę jak najszybciej.
– Eee… – zająknąłem się, storpedowany przez nieśmiałość, która od podstawówki była moim największym wrogiem. – To nie może poczekać?
– Nie. Żeby nam się lepiej rozmawiało, zapraszam na drinka. – Obrzuciła krytycznym spojrzeniem mój poplamiony fartuch. – Proszę się przebrać, zamówię taksówkę.
– Przyjemna knajpa – powiedziała Oliwia, rozglądając się po wnętrzu, którego wystrój, zgodnie z tym, co napisano w folderze reklamowym, stanowił połączenie surowego minimalizmu wyrażonego prostotą białych, strzelistych ścian, z elementami art deco reprezentowanego przez kunsztowne metalowe i szklane instalacje.
Po mojemu część z ozdób trąciła kiczem, ale przeszklony kolorowymi szybami fragment dachu rekompensował to wrażenie, przydając wnętrzu odrealnionego, akwariowego klimatu. W tym otoczeniu można było poczuć się niczym podróżnik w czasie i przestrzeni; gość, który trafił do krainy Gdzieś Daleko Stąd.
Zajęliśmy stolik obok stuletniego fortepianu, o którym nie omieszkano wspomnieć w reklamówce. Nie minęła nawet minuta, a pojawił się kelner, rozkładając przed nami kartę.
– Prawdziwa świątynia win – zauważyła Oliwia, wertując menu.
– Dokładnie. Przekonałem się o tym na własnej skórze.
– Co masz na myśli? – Po drodze zaproponowała, żebyśmy przeszli na „ty”, na co skwapliwie przystałem.
– Jeśli wybierzesz się do toalety, będziesz musiała najpierw przejść przez tamtą salę. – Obróciłem się przez lewe ramię, pokazując, którędy wiedzie droga. – Wtedy, jak spojrzysz