Cień na piasku. Krzysztof Beśka

Cień na piasku - Krzysztof Beśka


Скачать книгу
zadbał, gdyby dalej razem pracowali. Gdy Nowy u niego pomieszkiwał, troskliwie kupił mu po pięciopaku skarpet i bokserek. Teraz wszystko przepadło…

      Ciekawe, co u niego? – pomyślał. Miał nadzieję, że przeżył wypadek i teraz dochodzi do siebie w jakimś szpitalu.

      Kończyła się trzecia godzina peregrynacji po okolicznych śmietnikach. Efektem tego był spory, za to niemal nic nie ważący wór puszek po piwie i napojach. Nowy, jako że był nowy, a w dodatku od początku zadeklarował się jako tragarz, niósł ów wór na plecach. Czuł się jak Święty Mikołaj, krążący po mieście z prezentami w wigilijny czas.

      – Tutaj dzisiaj nie wejdziemy. – Melchior, który szedł w ich stronę, rozłożył ręce.

      Zła wiadomość, którą przyniósł, dotyczyła strzeżonego osiedla po drugiej stronie ulicy.

      – Czemu? – chciał wiedzieć Nowy.

      – Ten pierdolony ubek siedzi dzisiaj na cieciówie – wyjaśnił. – Ledwo mnie zobaczył, złapał za słuchawkę i zaczął obdzwaniać pozostałe bramy, jakby się paliło. Ale nic to. Spróbujemy jutro, jak będzie pan Włodzimierz.

      Zaczęli niespiesznie wstawać z ławki. Któryś pociągnął głośno nosem.

      – Poogradzali się, jaśnie państwo. – Kacper splunął z pogardą w stronę osiedla, którego strzegł wysoki płot, bramy na pilota, a przede wszystkim czujni portierzy. – Żeby tylko się nie pobrudzić, butków nie zabłocić. A sami to jeszcze wczoraj srać za chałupę chodzili…

      – Daj spokój, Kacper. – Melchior pociągnął towarzysza za rękaw przydługiej jesionki. – Jeszcze ci ciśnienie skoczy i będziemy mieli kłopot.

      – Bo zawsze mnie cholera jasna bierze, jak muszę nadrabiać drogi, bo tej hołocie strach mieszkać. Tak, już się czają mordercy z nożami, gwałciciele z chujami po kolana. Tylko czekają, aż wyjdziecie! – wycedził, spoglądając na budynki o jasnych elewacjach.

      Na szczęście kompleksu czteropiętrowych bloków po tej stronie ulicy nikt nie ogrodził, więc dostęp od altanek śmietnikowych był wolny. Co więcej, w niektórych z nich życzliwi lokatorzy sami zostawiali puszki z myślą o zbieraczach. W innych przypadkach trzeba było „sprawę przestudiować dogłębnie”, jak to pięknie ujął Baltazar.

      – Nowy, twoje zadanie. – Wskazał wypełniony kopiaście kontener z napisem ODPADY ZMIESZANE

      – Dałbyś mu już spokój – Kacper wziął w obronę kolegę, zapalając połówkę papierosa. – Od początku tylko Nowy nurkuje. Sam się wysil.

      – Chciał nauki, no to ma – bronił się Kacper. – Końmi go ze sobą nie ciągnęliśmy.

      Koniec końców za przetrząsanie kontenerów zabrali się wszyscy czterej i już po chwili puszki zaczęły lądować z trzaskiem na betonowej nawierzchni. Rozgniatali je pracowicie, robiąc przy tym jeszcze większy hałas.

      – Ciszej tam, do jasnej cholery! – dobiegł ich głos, o którym trudno było powiedzieć, czy jest męski, czy kobiecy, a zaraz potem trzask zamykanego okna.

      – Do capstrzyku jeszcze trzy godziny – skwitował Melchior, ku uciesze pozostałych.

      Szybko jednak pognietli znalezione puszki, kilkanaście sztuk. Nikt nie chciał prowokować awantury, bowiem za bardzo cenili sobie to miejsce z wolnym dostępem. Do tego, jak widać, suto zaopatrzone. Nowy, jak przypuszczali starzy wyjadacze, raz po raz musiał wyjmować stopę, która zakleszczała się w puszce. Nie śmiali się z niego.

      Wrzucili wszystko do worków i opuścili altanę. Wszyscy prócz Kacpra.

      – Zostajesz? – rzucił w półmrok Baltazar.

      – Nie. Tylko w zeszłym tygodniu znalazłem tutaj walizkę na kółkach, wiecie, tę czarną – wyjaśniał gorączkowo mężczyzna.

      – I co, szukasz teraz kosmetyczki do kompletu?

      – Spierdalaj!

      – Chyba nie chcesz nigdzie wyjechać, zostawić nas? – z udawanym żalem zapytał Melchior, co spowodowało falę wesołości.

      I pewnie dalej kpiliby z towarzysza, gdyby nie pojawienie się przy śmietniku mężczyzny z pieskiem na smyczy. Piesek nie był z gatunku obronnych ani zbyt wielki, za to jego pan niewątpliwie wzbudzał respekt tak swoją posturą, jak i fizjonomią.

      – Co się tu dzieje? – burknął, podnosząc wieko innego kontenera, na którego burcie umieszczono napis SZKŁO OPAKOWANIOWE.

      Któryś ze zbieraczy cośpowiedział, ale jego głos zagłuszył trzask rozbijanego szkła.

      – Już sobie idziemy, do widzenia. – Melchior ukłonił się wnikliwemu lokatorowi.

      Ten coś mruknął za nimi. Huknęła zamykana klapa kontenera.

      Nowy przełożył rękę trzymającą koniec worka z lewego ramienia na prawy. Ciężar wciąż nie był wielki, ścierpła tylko dłoń od trzymania zwiniętej folii. Spojrzał w okna najbliższego budynku. Jakaś kobieta krzątała się w kuchni. Piętro wyżej rodzice z dwójką małych dzieci oglądali telewizję.

      Być może w jednym z tych mieszkań, może tym z niebieską firanką, które kojarzyło mu się z fiołkowym światłem w oknie szpitala, ktoś na niego czekał. Ktoś od wielu dni umierał z tęsknoty i niepokoju, nie mogąc zrozumieć, co się stało, bo przecież wyszedł tylko po bułki na śniadanie albo po papierosy…

      Czy to ta dziewczyna ze snu? Ta, która zna nazwy wszystkich gwiazd? – zastanawiał się.

      Po tym, jak opowiedziano mu o wszystkim, co się stało, pytał Arka, nawet kilka razy, czy nikt go nie szukał. Patyka i Cześka też pytał, ale rzadziej. Za każdym razem słyszał, że nie. Szef sprawdzał ponoć nawet w pewnej fundacji, która zajmowała się osobami zaginionymi. Ale bez skutku. Może jeszcze było na to za wcześnie i nikt nie zdążył zgłosić zaginięcia, a może Arek nie mówił mu całej prawdy, mając wobec niego swoje plany.

      – Coś się tak zamyślił, Nowy? – zainteresował się Kacper, pstrykając petem w stronę najbliższych krzaków.

      – Nic. Jak tylko…

      – Próbowałeś sobie coś przypomnieć?

      – Tak.

      – I co? Myślisz, że mieszkałeś w takich blokach jak te – wykonał ruch głowy za siebie – czy może jednak te lepsze? W grę wchodzi jeszcze trzecia opcja: samochód, którym jechałeś, kierował się w stronę rogatek miasta…

      – Przestań go męczyć – tym razem to Baltazar stanął w obronie Nowego. – Spróbuj sam stracić pamięć, to zobaczysz, jakie to przyjemne.

      – Wiele razy próbowałem – westchnął Kacper. – Marzę o tym właściwie każdej nocy, gdy kładę pijany w kurwę łeb na śmierdzącej poduszce. Niestety, nigdy mi się nie udaje i każdego dnia rano pamiętam, kim jestem i dlaczego obudziłem się w tym, a nie innym miejscu. A łeb jak napierdalał, tak napierdala.

      – Dobra, mordy w kubeł, panowie – zakomenderował Melchior. – Wystarczy na dzisiaj tej pielgrzymki. Wracamy na chatę. Trzeba coś zjeść i zebrać siły przed kolejną robotą.

      – A co to za robota? – zainteresował się Nowy.

      – Tym razem nie dla ciebie – uciął zdecydowanie Kacper.

      – Dlaczego?

      – Za mało się znamy.

* * *

      Następnego dnia Nowy ponownie ruszył wraz ze współlokatorami zbierać tak złom, jak i wszystko inne, czego ludzie już nie chcieli, a czym nie pogardzili


Скачать книгу