Cień na piasku. Krzysztof Beśka
skończyła układać pasjansa. Nie wyszedł jej, zresztą po raz drugi tego wieczora. A tak bardzo chciała się dowiedzieć, co ją czeka. Czy widać koniec udręki?
Gdy kilkanaście godzin temu znów o tym opowiadała człowiekowi, który pomógł jej na cmentarzu, a potem przywiózł do domu, niemal czuła, jak zrzuca z siebie ciężar. Po trochu, z każdą chwilą, z każdym wypowiedzianym zdaniem, naprawdę była jakby lżejsza. Właściwie nawet nie wiedziała, jak on się nazywa. Pewnie już się tego nie dowie. A wystarczyło zapytać…
A może lepiej nie wiedzieć, nie wymieniać się numerami telefonów, których zresztą najprawdopodobniej nigdy się nie wykręci? – pomyślała ze smutkiem.
Nieznajomy, owszem, wysłuchał, bo tego nakazywała grzeczność albo ta siła, która kazała mu wyciągnąć rękę na cmentarzu, uchronić kobietę przed niechybnym upadkiem. Ale przecież nie zmieni świata!
No bo kogo tak naprawdę obchodziła ona i znajdujący się w tej samej sytuacji pozostali lokatorzy kamienicy, którą odzyskał potomek spadkobiercy? Odzyskał wraz z lokatorami, ale co za problem pozbyć się ich, szybko i skutecznie? Na początku kulturalnie, podwyżką czynszu, której nikt nie przewidywał w najczarniejszych snach. A gdy to nie przyniosło efektu, a przecież liczył się czas, przystąpić do bardziej zdecydowanych działań.
Gdy zalało mieszkanie Kazimierskich na pierwszym piętrze, mówiono o pechu. Ot, nie zakręcili kranu w łazience, przez co mieli kłopot i oni, i Kaczmarkowie z parteru. Kazimierski zarzekał się, że to nie jego wina, ale kto by tam staremu wierzył. W efekcie dwa mieszkania do remontu. Potem ktoś wybił kamieniami szyby w oknach pani Helenki. Mieszkała od ulicy, więc zrzucono winę na jakichś łobuzów, najpewniej pseudokibiców.
Jakiś czas później zaczął się remont klatki schodowej. Wzięto to za dobrą monetę, bo od lat aż się prosiło, by pomalować ściany i poręcze. Ciężko było przejść między rusztowaniami, żeby nie pobrudzić ubrania. W dodatku robotnicy byli wyjątkowo nieprzyjemni: jak nie przekrzykiwali się nawzajem, to słuchali głośno radia.
Mijały dni, tygodnie, a remont się nie kończył. Trudno zresztą, żeby się skończył, skoro malarze zaczęli znikać na całe godziny, zostawiwszy wszystko rozgrzebane. Drzwi wejściowe były wciąż otwarte, oficjalnie celem wywietrzenia szkodliwych oparów, ale przez to do środka zaczęły wchodzić różne męty. Raz nawet jeden, narkoman pewnie, wszedł do mieszkania i zarzygał podłogę w przedpokoju. Niestety, było to znów mieszkanie pani Helenki…
Bardzo to przeżyła. Od tamtej chwili bała się zostać w mieszkaniu sama. Maria często ją odwiedzała, na ile tylko pozwalało jej zdrowie. Kilka dni po incydencie z narkomanem nieznani sprawcy udusili dwa ukochane koty pani Helenki. Ścierwo podrzucili jej na wycieraczkę. Nawet nacisnąć dzwonek zdążyli! Oczywiście nikt niczego nie widział, nikt nie słyszał.
Panią Helenkę to dobiło. Gasła z dnia na dzień, aż w końcu odeszła…
– Kto z nas będzie następny?! – Maria powtórzyła to samo pytanie, które wykrzyczała podczas pogrzebu jedna z sąsiadek.
Rozległo się siedem uderzeń w blachę. W ten sposób stary zegar ogłosił kolejną godzinę. Wiedziała, że dźwięk nie jest już taki jak kiedyś. Drażnił gości, których, rzadko bo rzadko, ale przyjmowała. Coś się zepsuło w mechaniźmie, coś przesunęło, zużyło, w końcu to już tyle lat. Planowała oddać zegar do naprawy, ale nigdy nie miała na to czasu.
– Czas iść spać – powiedziała sama do siebie, jak miała w zwyczaju.
Wstała od stolika. I wtedy znów zawirowało jej w głowie. Etażerka z kryształami, porcelaną, ramki ze zdjęciami, kanapa i fotele, okno, drzwi i obrazy świętych – wszystko przeleciało jej przed oczami, jakby siedziała na karuzeli.
Klapnęła z powrotem na fotel, oddychała ciężko.
– Co się dzieje… – Dotknęła dłonią czoła, które jednak wcale nie było gorące.
To się zaraz stanie. Najpierw pani Helena, teraz ja. Nie mam kota ani psa. Będę następna… – pomyślała z przerażeniem.
W tej samej chwili coś stuknęło za drzwiami wejściowymi.
Czesiek zamknął lodówkę, wsunął butelkę pod pachę. Chłód szkła spowodował, że zadygotał krótko. Następnie wyjął kieliszki z kuchennej szafki i tak wyekwipowany skierował kroki w stronę pokoju, skąd dobiegał podniesiony głos sprawozdawcy sportowego.
– I co? Strzelili? – zapytał rozwalonego na kanapie Patyka.
– Usłyszałbyś chyba – odparł młody mężczyzna z ubytkami w uzębieniu.
– A gdyby oni strzelili, też byś się cieszył i skakał? – Czesiek spojrzał kosym wzrokiem na towarzysza, którego zaprosił do swojej kawalerki na oglądanie meczu reprezentacji.
– Pewnie, że nie – żachnął się Patyk. – Za kogo mnie masz?
Czesiek nie odpowiedział. Był to mężczyzna w średnim wieku, o rzadkich, niemal całkowicie już siwych włosach, dość drobnej budowie ciała, lekko przekrzywiony w krzyżu. Nosił okulary w grubej oprawie, zlepionej plastrem w miejscu, gdzie łączyły się otwory, w których umieszczono szkła nie pierwszej czystości.
Z uwagą postawił na stoliku kieliszki, po czym uderzył łokciem w denko półlitrówki. Otworzył ją, rozlał kolejkę.
– Za zwycięstwo!
Wypili. Patyk nabił na widelec ćwiartkę kiszonego ogórka, leżącego na talerzyku z wyszczerbionym brzegiem, podczas gdy jego kompan znów napełniał szkło. Zasalutowali po raz drugi, jednak gość na dłuższą chwilę zastygł z kieliszeczkiem w dłoni.
– Coś jest nie tak z twoim telewizorem – powiedział.
– Niby co? – Czesiek nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego.
– Coś jest nie tak z głosem. Jakby nie korelował z wizją.
Gospodarz potwierdził skinieniem głowy. Wolał przez chwilę nie otwierać gęby, bo gdyby to zrobił, zapytałby tego młokosa, przy którym to, kurwa, śmietniku nauczył się takich mądrych słówek. Ko… kolerował. Dobre sobie.
– Telewizor ściszyłem do zera – wyjaśnił wreszcie z dumą. – A to, co słyszysz w głośnikach, to relacja w radiu. Bardzo mi to odpowiada. Spróbuj kiedyś u siebie.
Patyk zrobił mądrą minę. Wypili na drugą nóżkę. Żadna z drużyn wciąż nie strzeliła bramki, choć od pierwszego gwizdka sędziego minęło już dwadzieścia minut.
– Zawieźliście wszystko na miejsce? – zapytał w pewnej chwili Czesiek.
– Tak. Już ci mówiłem – odrzekł bez zniecierpliwienia Patyk.
– Widać zapomniałem. Dużo dziadyga wziął?
– Tyle co zawsze.
– Czyli dużo.
– Sami byśmy sobie nie poradzili. Wiesz o tym.
– To prawda.
Gospodarz rozlał pozostałą w butelce wódkę do kieliszków. Wyszło prawie po równo, ręka nawet mu nie zadrżała.
– A Nowy nie chciał wpaść? – zapytał, odstawiwszy flaszkę.
– Nie – odpowiedział Patyk. – Chyba miał niezłego kaca. Myślałem, że to po wieczorze u ciebie, ale się nie przyznał.
– Nie było go tu wczoraj, chociaż zapraszałem. W ogóle jakiś dziwny jest, nie?
– Dziwny. Lepiej nie zapraszać. Mieszkasz na jedenastym