Córka nazisty. Max Czornyj

Córka nazisty - Max Czornyj


Скачать книгу
sobie wyobrażałam. – Mam na imię Jakub, a ty?

      – Gretch… Greta – przedstawiłam się.

      Jakub zatrzymał się kilka kroków ode mnie i uważnie się mi przypatrywał. Stałam w niewielkiej plamie światła księżyca pomiędzy drzewami oraz tarczą zegara słonecznego. Poruszyłam się nerwowo. Miałam zbyt słaby wzrok, by wyraźnie rozpoznać rysy jego twarzy.

      – Myślałem, że nie przyjdziesz… – wyszeptał.

      – Ja też myślałam, że robisz sobie ze mnie żarty.

      – Wyciągając cię w środku nocy na spacer? – Jakub podszedł do mnie, a ja poczułam przyjemny dreszcz. Był wyższy, niż sądziłam. Miał, jak zwykle, nastroszone, rozczochrane włosy. Wyciągnął ku mnie długą rękę, lecz mnie nie dotknął. Przebrał jedynie palcami w powietrzu tuż przed moją twarzą. – A jednak przyszłaś.

      – Tak… – szepnęłam przez ściśnięte gardło.

      – Dziękuję. Bardzo ci dziękuję.

      Przez chwilę staliśmy w milczeniu, wzajemnie się obserwując. Nagle Jakub drgnął i cicho się zaśmiał.

      – Co cię bawi?

      – Cała ta sytuacja. Stoimy tu drętwi jak kołki, jakbyśmy byli elementem jakiejś teatralnej dekoracji.

      – Przynajmniej to ładny park – powiedziałam, żeby coś powiedzieć.

      – To był ładny park. Teraz to zaniedbane śmietnisko, którym brzydzą się nawet duchy.

      Pisnęłam. Mimowolnie, a może z premedytacją.

      – Nie mów o duchach!

      – Jesteś wierząca? Zapewniam cię, że lata temu były tu całe chmary duchów, ale podczas wojny wyniosły się stąd na dobre. Nie bój się.

      Nieoczekiwanie objął mnie ramieniem i zamilkł. Ten poryw odwagi kosztował go wiele nerwów. Wtulona w niego, poczułam przyśpieszone bicie jego serca oraz nierówny oddech. Przez kilka minut prowadził mnie niewidoczną gołym okiem ścieżką. Wiedział, gdzie leży każde zwalone drzewko, każdy kamień i gdzie znajdują się nierówności.

      – Znasz to miejsce jak własną kieszeń – zauważyłam, gdy cisza zaczęła mi ciążyć.

      – Tak.

      Jakub nieco przyśpieszył kroku, jakby to, co miał powiedzieć, musiało zostać powiedziane, lecz nie sprawiało mu przyjemności.

      – Wychowałem się tu – odezwał się przyciszonym głosem. – Odkąd miałem cztery czy pięć lat, niemal codziennie spacerowałem po tym parku. Dawniej był znacznie większy, ale w czterdziestym pierwszym częściowo go wykarczowano. W zachodniej części znajdowała się kaplica, którą zburzono, a kamienia użyto do budowy grobli. Dziś w jej miejscu zostało kilka omszałych głazów, rozpadająca się podmurówka oraz cynowe trumny dawnych dziedziców.

      Przebiegł mnie zimny dreszcz. Po raz pierwszy od wyjścia z internatu poczułam chłód.

      – Trumny dziedziców?

      – Aha. To właśnie z nimi wiązały się opowieści o duchach, ale nie będę cię nimi zadręczał. – Jakub urwał, czekając, że może zaprotestuję, lecz milczałam. – W każdym razie dawni właściciele dworu mieli na pieńku z Niemcami i kiedy ci zorientowali się, z kim mają do czynienia, z premedytacją wywlekli nawet trumny ich przodków. Żyjący poszli pod ścianę albo do obozów. Chodziło o jakieś głupoty sprzed lat, ktoś obraził kogoś, kto był teraz ważny, i tak się to potoczyło… Mówię chyba strasznie nieskładnie.

      – Nie, nie. Nadążam.

      – Nigdy nikomu o tym nie opowiadałem. Ksiądz proboszcz w ogóle nie chce o tym słuchać, a kiedy mu mówię, że powinniśmy ich ponownie pochować, bo to przecież nie godzi się, żeby katolicy leżeli na dworze, zbywa mnie milczeniem. Pyka tę swoją fajkę i tyle.

      – Nie robi miłego wrażenia – mruknęłam.

      – Ojciec Julian? To wyjątkowo poczciwy człowiek, ale sprowadzony tu z całkowicie innego świata i zupełnie nie potrafi się odnaleźć. To rodowity lwowianin. Bez setek parafian i zastępu pomocników nie wie, co robić. Każe mi nad ranem podbierać drewno, którego przecież tu nikt nie pilnuje. Wszyscy mają gdzieś, czy się wycina las, park albo zagajnik. A on zachowuje się, jakbyśmy dokonywali rozboju. Poza tym boi się komukolwiek podpaść, a skoro trumny już raz wyciąg­nięto, mogą rdzewieć tak, jak rdzewiałyby pod ziemią. W końcu nikt ich nie widzi.

      Nagle Jakub przystanął i zaczął nasłuchiwać.

      – Co się stało? – szepnęłam zdenerwowana.

      – Ciii…

      Po kilku sekundach wyprostował się i westchnął.

      – Zegar wybił trzy kwadranse na pierwszą. Muszę już wracać… Ojciec Julian punkt pierwsza wstaje, żeby odmówić modlitwę.

      – Ale…

      – Niedługo znów się spotkamy. Obiecuję.

      Wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałam. W niemal całkowitej ciemności poczułam na wargach ciepło warg Jakuba. Był to krótki, skradziony nocy pocałunek, ale i tak ugięły się pode mną kolana. Nim zdążyłam się opanować, chłopiec, który okazał się znacznie bardziej namacalny niż anioły, oddalił się.

      – Żeby wrócić, idź cały czas przed siebie, a za kilkadziesiąt metrów wyjdziesz z parku – obwieścił tonem, który doskonale współgrał z innymi odgłosami tej chwili. – Droga jest prosta, nie ma żadnych przeszkód. To dawna aleja.

      „Aleja, którą poruszały się duchy” – pomyślałam.

      Chwilę później rzuciłam się biegiem we wskazanym kierunku. Wszystko, włącznie z pocałunkiem i naszą rozmową, wydawało mi się teraz całkowicie nierealne. Rano nie byłam pewna, czy po prostu nie śniłam. Przeczyło temu błoto oklejające upchnięte do szafki pantofle.

      Zdaję sobie sprawę, że od dłuższego czasu trzymam na kolanach przybrudzony brulion. Gładzę okładkę, wahając się, czy przerzucać kolejne strony. Wspomnienia to moja ucieczka. Uciekam w czasy własnego dzieciństwa, choć przypomina to samobiczowanie. Nigdy nie znalazłam w nich nic pocieszającego, mimo że obraz Jakuba nie zatarł się w mojej pamięci.

      – Czytaj, czytaj – kusi mnie jego dźwięczny głos. – Nie bój się.

      Skostniałą dłonią otwieram pamiętnik.

      ANNA

      Mama każe mi pisać, żebym się czymś zajęła. Ma nadzieję, że w ten sposób uda mi się oderwać myśli od tego, co dzieje się wokół. Od tłumu ludzi, smrodu potu i wydzielin. Od przyciszonych, pełnych rozpaczy szeptów i płaczu. Od modlitw.

      „Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie” – tylko to przychodzi mi do głowy… A może: „wieczne odpoczywanie racz mi dać, Panie”. To byłoby prostsze. Choć teraz wstydzę się, że to napisałam i że taka myśl w ogóle się pojawiła.

      Nie pamiętam już słów pacierza. Kiedyś każdego wieczoru zmawialiśmy go razem. Klęczeliśmy przed srebrnym ryngrafem zawieszonym nad kilimem w sypialni na piętrze i modliliśmy się na głos. Wtedy chyba naprawdę wierzyłam w Boga. Nie dlatego, że czułam jego obecność, ale dlatego, że Ty, Tato, modliłeś się obok mnie. Przecież nie mogłeś udawać. Jeśli wierzyłeś, że gdzieś tam jest Pan Bóg, ja też w niego wierzyłam.

      „Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie…”

      Ktoś obok mnie zmarł. Mężczyźni krzyczą, aby usunięto ciało, lecz nikt nie przychodzi. Drzwi


Скачать книгу