Zamiana. Beth O'leary

Zamiana - Beth O'leary


Скачать книгу
dziennie – mówi do Rolanda siedzący po mojej drugiej ręce Basil. – Coś mi się zdaje, że między innymi na tym polega problem.

      Lista rzeczy, na jakie lubi narzekać najbardziej, przedstawia się w takiej oto kolejności: wiewiórki, komunikacja, pogoda oraz stan państwa. Nie należy poruszać z nim żadnego z tych tematów, ale szczególnie trzeba się wystrzegać ostatniego, bo bardzo trudno jest zachować sympatię do Basila, gdy zaczyna mówić o imigracji.

      – …i tak leżała – mówi Basil – utopiona w zupie z pora i ziemniaków! To musiał być makabryczny widok. Biedna młoda kobieta, która ją znalazła, przyszła spytać, czy nie chciałaby wstawić w okna podwójnych szyb, zastała otwarte drzwi i ją… martwą od tygodnia. I nikt o tym nie wiedział!

      – Co to za historia, Basil? – pytam. – Znowu opowiadasz horrory?

      – Mówię o kobiecie w Knargill – wyjaśnia, z zadowoloną miną popijając herbatę. – Utopiła się w talerzu zupy.

      – Okropne! – Betsy się wzdryga.

      – Kiedy ją znaleźli, były już na niej robaki i muchy? – dopytuje się Penelope.

      – Penelope! – besztamy ją wszyscy chórem, po czym natychmiast odwracamy się do Basila, czekając na odpowiedź.

      – Możliwe. – Mądrze kiwa głową. – Bardzo możliwe. Biedaczka miała zaledwie siedemdziesiąt dziewięć lat. Mąż umarł rok wcześniej. Nie miała zupełnie nikogo, kto mógłby się nią zająć. Sąsiedzi mówili, że całymi miesiącami nie odzywała się do nikogo oprócz ptaków.

      Nagle ogarnia mnie dziwne uczucie – może to lekki zawrót głowy – a kiedy sięgam po następne ciasteczko imbirowe, zauważam, że ręka drży mi bardziej niż zwykle.

      Zapewne myślę o tym, że ta biedna kobieta miała tyle samo lat co ja. Ale na tym podobieństwo się kończy, mówię sobie w duchu. Przede wszystkim nigdy nie ugotowałabym sobie zupy z pora i ziemniaków – jest strasznie mdła.

      Z trudem przełykam ślinę. Wczorajszy incydent ze słoikiem uświadomił mi nieprzyjemnie, jak łatwo można przestać sobie radzić. A kiedy samotny człowiek przestaje sobie radzić, skutki szybko mogą się okazać drastyczne.

      – Powinniśmy robić więcej dla takich osób – odzywam się nagle. – Przy okrojonych rozkładach jazdy i problemach finansowych firmy przewozowej dla seniorów trudno im się gdziekolwiek dostać, nawet jeżeli chcą.

      Wszyscy wyglądają na nieco zaskoczonych. Zazwyczaj jeśli na zebraniu Straży Sąsiedzkiej wspomina się o mieszkańcach Knargill, zaraz rozlega się złośliwy śmieszek Betsy, która potem oświadcza: „Dobrze im tak, skoro mieszkają w Knargill”.

      – Hm… chyba tak – przerywa ciszę Penelope, mówiąc swoim zrzędliwym tonem.

      – Wpiszmy to do programu następnego zebrania – proponuję. Zapisuję to na swoim wydruku.

      Następuje chwila niezręcznego milczenia.

      – Wiesz, że w Firs Blandon mówi się o urządzeniu konkurencyjnego festynu na Pierwszego Maja? – mówi Basil, mierząc mnie przebiegłym spojrzeniem, jakby próbował sprawdzić moją lojalność.

      – Nic z tego! – Cmokam z dezaprobatą. Powinien wiedzieć, że nigdy nie wezmę strony Firs Blandon. Dziesięć czy dwadzieścia lat temu, kiedy po gwałtownej burzy Hamleigh na trzy dni zostało bez prądu, wszystkie pozostałe wioski zaoferowały pomoc finansową i wolne pokoje tym, którzy nie mogli sobie poradzić bez ogrzewania. W Firs Blandon nikt nie kiwnął palcem. – Nie – dodaję stanowczo. – Majówka w Firs Blandon nigdy nie dorówna naszemu festynowi.

      – Oczywiście, że nie! – podchwytuje Betsy i wszyscy oddychają z ulgą, bo wracamy na znajome bezpieczne tereny. – Ktoś ma jeszcze ochotę na ciastka?

      Dalsza część zebrania mija jak zwykle, ale to paskudne, dziwne uczucie dręczy mnie przez resztę dnia. Cieszę się, że jutro przyjeżdża Leena. Jestem dość osłabiona, a o wiele łatwiej być samodzielną, kiedy ma się kogoś przy sobie.

      5

      Leena

      Hamleigh-in-Harksdale to miejsce tak urokliwe jak jego nazwa. Wioska jest wtulona między dwa wzgórza w południowej części Yorkshire Dales; gdy rozklekotany autobus toczy się przez dolinę, widzę dachy i przekrzywione kominy wyłaniające się spomiędzy złotobrązowych grzbietów wzniesień.

      Nie wychowałam się w Hamleigh – mama przeprowadziła się tu, dopiero gdy zachorowała Carla. Mam w głowie dwa obrazy wioski: połowę wspomnień osnuwa sepiowa mgiełka nostalgii za dzieciństwem, a druga połowa tonie w ponurym mroku, bolesnym jak otwarta rana. Ściska mi się żołądek. Próbuję sobie przypomnieć uczucie radości z dzieciństwa, gdy wyjeżdżałyśmy zza tego zakrętu i widziałyśmy przed sobą dachy Hamleigh.

      Nawet kiedy miałyśmy z Carlą po kilkanaście lat i wiecznie skakałyśmy sobie do oczu, na czas odwiedzin u babci i dziadka zawierałyśmy rozejm. Jadąc z mamą z Leeds, marudziłyśmy, że ominie nas tyle imprez, ale gdy tylko docierałyśmy do Hamleigh, przypominałyśmy sobie, kim tu jesteśmy. Popijany po kryjomu cydr i całowanie się z chłopakami z ostatnich klas wydawało się z tej perspektywy trochę idiotyczne, jak kadry wyjęte z cudzego życia. Spędzałyśmy całe dnie razem na dworze, zbierając jeżyny do starych pojemników Tupperware z popękanymi pokrywkami i nie zważając na zadrapania na świeżo ogolonych nogach, dopóki po powrocie do domu nie ukazywały się spod podwiniętych szkolnych spódniczek.

      Patrzę na kolory Yorkshire Dales przesuwające się za szybą brudnego autobusu: na rdzawy brąz, różne odcienie zieleni, piaskową szarość kamiennych murków. Gdy mijamy owce, unoszą w naszą stronę senne oczy. Lekko mży; niemal czuję świeży zapach ziemi, jakby właśnie obudzonej przez deszcz. Powietrze jest tu czystsze.

      Oczywiście nie w autobusie, gdzie unosi się zastały zapach snu i czyjejś kanapki z kurczakiem tikka masala. Ale gdy tylko wysiadam, wiem, że pierwszy oddech będzie cudowny.

      Hamleigh składa się tylko z trzech ulic: Lower Lane, Middling Lane i Peewit Street, która powinna się nazywać Upper Lane, bo jest wyżej, ale takie są właśnie wiejskie dziwactwa. Zabudowa składa się przede wszystkim z niskich domków z wapienia, krytych miszmaszem łupkowych dachów, ale na samym krańcu Middling Lane postawiono nowe osiedle – rzuca się w oczy jak opryszczka w kącie wioski, jaskrawopomarańczowe z czarnymi ramami okien. Babcia odnosi się do niego z pogardą. Kiedy zwracam jej uwagę, że Wielka Brytania jak kania dżdżu potrzebuje nowych mieszkań za przystępną cenę, odparowuje mi: „Tylko dlatego, że takie kanalie jak ty wydają krocie na mikroskopijne dziuple w Londynie”, co, muszę przyznać, z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się całkiem logiczne. Wolałabym się jednak zaliczać do tych kanalii, zamiast wydawać dziesiątki tysięcy na wynajmowanie klimatycznego postindustrialnego wnętrza.

      Z przystanku ruszam prosto do domu babci. Łapię się na tym, że przechodząc obok skrętu w ulicę, przy której mieszka mama, odwracam wzrok tak jak wtedy, kiedy mijając wypadek na autostradzie, człowiek ma okropną świadomość, że widzi go kątem oka.

      Dom babci jest najpiękniejszy we wsi: Clearwater Cottage, Middling Lane numer pięć. Stary krzywy dach, wisteria pnąca się po frontowej ścianie, ciemnoczerwone drzwi… Dom z bajki. Kiedy idę ścieżką przez ogród, ucisk niepokoju między żebrami trochę łagodnieje.

      Unoszę kołatkę.

      – Leena? – słyszę głos babci.

      Marszczę brwi. Patrzę w prawo, potem w lewo, wreszcie do góry.

      – Babciu! – krzyczę.

      Na lewo od drzwi wejściowych rośnie jabłoń. Babcia chybocze się niemal na wysokości


Скачать книгу