Jak przejąć kontrolę nad światem 2. Dorota Masłowska
Apetycie funkcję tę pełnią drzwi mieszkania uczestnika/uczestniczki).
Ale Randka pochodzi z czasów, gdy telewizja była jeszcze w dużej mierze radiem z obrazem, a widzowie – gotowi zadowolić się po prostu klasycznym, sprawdzonym przez wieki słowem mówionym. Miłosny wybór odbywał się więc tu na podstawie autoprezentacji werbalnej (miasto, zawód, hobby), zadawanych przez bohatera/bohaterkę pytań i odpowiedzi spreparowanych, wyuczonych i mniej lub bardziej udatnie wyrecytowanych przez kandydata/kandydatkę. Aura tych exposé była zazwyczaj kokieteryjnie konfrontacyjna i lekko sprośna, jak w Chajzerowskich dowcipach zaludnionych przez wredne teściowe i chytre żony domagające się od mężów futer. Na koniec pojawia się tak zwany GŁOS (rozsądku? przeznaczenia?), czyli sama reżyserka podsumowuje wszystkie kandydatury w tonie żartobliwym, ale ciepłowatym. Właściwie do dziś słyszę uszami wyobraźni ten dystyngowany tembr: „Alicja, zodiakalna Lwica, lubi podróże i żarty… oby nie za śmieszne! Wtedy potrafi pokazać pazurki! Oby nie chciała położyć na tobie… łapy”.
(Kiedy jednak dla przypomnienia oglądam dziś parę odcinków Randki, widzę coś zaskakującego. Otóż kulminacją programu nie jest wcale moment wyboru kandydata ani nawet symboliczne usunięcie ZASŁONKI, tak by pretensjonalne słowo mogło okazać się mniej lub bardziej ponętnym ciałem. Kulminacją jest losowanie wycieczki: krajowej lub zagranicznej. Jacek Kawalec wyczynia prestidigitatorskie figle-migle z kopertami. Napięcie robi się już nie do zniesienia. Pocą się nawet widzowie z przyszłości, z roku 2018! Wreszcie jest – wycieczka do Amsterdamu, zwanej Wenecją Północy stolicy Holandii! Albo Pragi – gdzie znajduje się Złota Uliczka – uznawana ze mekkę zakochanych! To wtedy po wcześniej skrępowanych i usztywnionych bohaterach widać realne emocje. Tak jakby w latach dziewięćdziesiątych pełnią w telewizyjno-miłosnych podchodach był dopiero łut fortuny, szczęśliwy traf w postaci wycieczki zagranicznej).
(W roku 2018 uderza też grzeczność, wręcz infantylność programu. „Lubię dalekie podróże, powieści science fiction, no i oczywiście Jodie Foster” – mówi Andrzej, ekonomista z Krakowa. „Ja też tak jak ty lubię fantazjować, w związku z tym jestem fantastyczną dziewczyną!” – mówi Basia, która na nagranie programu przyszła z maskotką. Jak się ma to do pracującej w gastronomii Marty, która w powstałym ćwierć wieku później Apetycie na miłość na randce reklamuje się słowami: „Facet musi wyjść ode mnie z PUSTYMI JAJAMI i pełnym brzuchem”?)
Ale poczciwa Randka to nie tylko prestiżowe nagrody, to też niewątpliwie dowartościowanie tak zwanego zwykłego człowieka (takiego jak ty i ja: świeckiego, nieaktora, nieprezentera) względem wszechwiedzącego, wszechpotentnego WORONICZA. Zarówno prowadzący, jak i GŁOS w jakiś sposób asystują śmiałkom w ekranowym debiucie: podpowiadają, podpytują, ośmielają, empatyzują. Piszę o tym dlatego, że właśnie ten opiekuńczy stosunek telewizji (i w związku z tym telewidzów) do „szarego człowieka” to jakość, której zmianę widać bardzo wyraźnie w Apetycie na miłość w roku 2018. Tak jakby sympatia zwykłych ludzi do zwykłych ludzi zagasła. W opisywanym przeze mnie programie widać jak bardzo: zajeżdżana slapstikowym, skupionym na paradoksach i niedorzecznościach montażem i pełnym przekąsu komentarzem, zamienia się momentami w czystą bekę. Bekę z tych, którzy o tę bekę sami się proszą. TVN-owski głos już nie pomaga, nie oprowadza, nie dodaje odwagi. Choć często zwraca się bezpośrednio do bohaterów (czułym „Martusiu” czy też „Beatko”), daleko mu do ciepłych jak ludzkie dłonie przekomarzań swatki. Żarty często nacechowane są okrucieństwem i niewybrednymi podtekstami (BOHATERKA: „Lubię siadać na…”. NARRATOR: „No powiedz, Kasiu, na czym tak lubisz siadać”), a im bardziej niedorzeczny, atelewizyjny bohater, tym łatwiej między jego słowa wmontowywać ironiczne wtręty.
Czy jednak bez tych komentarzy i złośliwego montażu Apetyt byłby dla współczesnego widza OGLĄDALNY? Program rozrywkowy, którego bohaterowie uprzejmie ROZMAWIAJĄ przez godzinę, bez dżingli, przekleństw i napisów na pasku, ma dziś raczej rację bytu w radiowej Dwójce. I chyba nie jest to wyłącznie kwestia utrzymania naszej rozproszonej uwagi – to również ewolucja poczucia „realizmu”, norm „prawdziwości” tego, co oglądamy.
Co jeden z drugim będzie tam opowiadał o sobie, opowiadać to każdy może, co tylko mu się zachce: my w czasach postprawdy chcemy prawdy. Nawet jeśli jest nieprawdziwa. Chcemy dokumentu, nawet jeśli jest spreparowany. Chcemy faktów, nawet nie muszą być autentyczne. Dlatego prezentacja bohatera w Apetycie to właściwie minidokument o nim (często uatrakcyjniony ujęciami z dronów, a nawet użyciem greenboxu). Kamera odwiedza bohatera w jego naturalnym środowisku, towarzyszy mu w pracy i w czasie od niej wolnym. Poza tym w społeczeństwie, które coraz częściej negocjuje, komunikuje sobie swoje hierarchie poprzez jedzenie, nie może zabraknąć wątku kulinarnego. Kandydaci dokonują autoprezentacji poprzez zaplanowanie menu romantycznej kolacji, wyrażając w języku jedzenia swoją naturę, wyobraźnię, kulturę kulinarną i osobistą, a nawet stosowaną ortografię (dla potraw muszą wymyślić nęcące nazwy). Bohater wybiera dwa spośród trzech menu i ogłasza, że „idzie szykować się na randkę”. Potem ukazane są obopólne starania higieniczno-kosmetyczno-stylizacyjne i odbywa się rzeczona kolacja, której towarzyszy kamera.
I z jednej strony trudno mówić tu o realizmie. Bo spotkanie, którego jesteśmy świadkami, jest spreparowane i ma dość sztywny scenariusz, w dodatku asystuje mu ekipa telewizyjna. Na wystąpienie w teatrze randki nakłada się więc wystąpienie w telewizji, w dodatku w paradoksalnej roli: samego siebie. Spiętrzenie psychologiczne jest jednak tak duże, że najwięksi twardziele i udawacze nie potrafią ukryć drżenia rąk, wypieków i kołowacizn językowych. Stawką jest miłość, choć przecież nie zawsze i nie tylko. Jedni szukają jej aż zbyt zaciekle, skłonni wycisnąć jak cytrynę cokolwiek nieco ją przypominającego, ale drudzy chcą po prostu wystąpić w telewizji. Niektórzy bez zażenowania walczą o przyspieszenie swojego akcesu do świata celebrytów, a jeszcze inni traktują program jako okazję do wymyślenia się, ogłoszenia swojej osoby na nowo. Plus całkowite anomalie, jak mężczyzna, który chciał dogryźć swojej żonie, albo Białorusin, który występował w programie, bo jego dziewczyna i tak o niczym się nie dowie.
Tak więc Apetyt na miłość można oglądać z kilku ciekawych perspektyw. Bo to nie tylko pasjonujące badania terenowe na temat „Miłość XXI wieku / oczekiwania / fantazje / desperacje”. To także swoisty bestiariusz Polaków. A może wielkie kompendium ich handmade’owych autokreacji? Plus jak zawsze w TVN-ie: najnowsze trendy, błędy językowe i patologie.
Gdyby na podstawie Apetytu na miłość spróbować odtworzyć strukturę społeczną Polski, to żyjemy w kraju szczerego multikulti. Castingi ewidentnie promują obcokrajowców, głównie Ukraińców, ale są i Białorusini, jest Afgańczyk, Ormianin, a nawet Mamadou z Gwinei. Czy występ w programie to sposób na asymilację, czy rzeczywiście cudzoziemcom trudno znaleźć w Polsce partnerkę w sposób analogowy? („Od razu Ania mi się spodobała – mówi Mamadou. – Ładna kobieta. I czysta. Czystość ma znaczenie. Bo kiedy czysto wyglądasz, wtedy ładnie wyglądasz”).
Oprócz tego właściwie nie ma tu profesorów, docentów ani doktorów. Polska to kraj telemarketerów i pracowników ubezpieczeniowych, oprócz tego silna reprezentacja osób nierobiących nic, kilka piosenkarek, kilku aktorów, a także… pisarzy. Co ciekawe, akcje tych ostatnich na rynku seksualnym stoją wyjątkowo nisko. Skonfrontowani z wykonawczyniami mniej uduchowionych zawodów, zostają oskarżeni o niemęskość, niechlujność, fatalny styl. Szczególnie żal Mateusza, który inwestuje w rolę pisarza wiele wysiłków na różnych polach, i tak pisarzy, tak pisarzy, że jest już bardziej pisarski niż Hemingway, Faulkner, Stasiuk i Świetlicki wrzuceni do blendera ze szklaneczką dobrej whisky, cygarem i odrobiną Bogusława Lindy. Ma dużą marynarę i mówi modulowanym, niskim głosem, wplatając między słowa znaczące pauzy i westchnienia („kobieta przede wszystkim musi dobrze smakować”), w dodatku ma przygotowane do wyrecytowania jakieś wyjątkowo perfidne coelhizmy („Strasznie mnie to znudziło od razu, tak naprawdę nie wiem, o co mu się rozchodziło” – komentuje to rzeczowo odwiedzająca go w zapuszczonym mieszkaniu