Pandemia. Raport z frontu. Paweł Kapusta

Pandemia. Raport z frontu - Paweł Kapusta


Скачать книгу
się zdaje – w myślach zawsze dopowiadam: „Dla ciebie – Pani Kurwo”. Gdy ktoś pyta, czy położę się koło niego i zaspokoję jego potrzeby seksualne, musi się liczyć z tym, że w trzydziestej szóstej godzinie nieprzerwanej pracy moje klocki hamulcowe są wytarte.

      To, czego uczy nas pandemia, to równość. Równość w obliczu choroby, na którą znajomości i koneksje nie mają najmniejszego wpływu.

      Przynosi też ogrom przyziemnych problemów. Bo życie toczy się dalej. Ludzie nie łapią dziś tylko koronawirusa. Wciąż mają zawały, udary, ulegają wypadkom. I wciąż sprawiają te same kłopoty, które sprawiali przed wybuchem epidemii. Tyle tylko, że dziś te problemy mają podwójną wagę.

      Przykład z SOR-u: człowiek z trzema promilami, czyli z zatruciem alkoholowym. W stanie zagrożenia życia. Policja mówi nam wtedy: gość jest wasz. A czy jest zakażony koronawirusem? Kto ma to wiedzieć?! Przecież on sam nie wie, kogo ostatnio spotkał, gdzie jest, a na pytanie o kwarantannę odpowiada nam, że takiej wódki jeszcze w życiu nie miał okazji pić. Gdy próbujesz mu pobrać krew do badania albo powstrzymać przed sikaniem na łóżko w sali intensywnej terapii, rzuca się na ciebie z pięściami. To wszystko dzieje się tu i teraz. W czasie, gdy większość Polski siedzi przerażona w domach.

      O braku szacunku też mogę wam wiele powiedzieć.

      – Może rzuci nam pan jeszcze banana?! – Michał, z którym jeździmy po wymazy, krzyczy do faceta w oknie.

      Uradowany pan ze smartfonem właśnie zamierzał uwiecznić nasze przebieranie w kombinezony oraz pobranie wymazu swojej żonie. Nagranie z naszym niezręcznym wbijaniem się w odzież ochronną byłoby pewnie hitem świąt, ale nasza reakcja zamyka plan zdjęciowy.

      To jeden z powodów, przez które tak bardzo denerwuje nas brak procedur, szkoleń i ćwiczeń, o które apelują pracownicy szpitali w całej Polsce. Bo można nazwać nas debilami, którzy nie umieją się przebrać i skutecznie gmerać w gardłach, ale nikt nie zdaje sobie sprawy, że nieprawidłowe wykonanie tych czynności powoduje zafałszowanie wyników i ryzyko zarażenia wirusem. Siebie i innych. Boli mnie, że ludzie nie widzą naszej naprawdę ciężkiej pracy albo celowo z nas drwią.

      Jeżdżąc karetką przez dwanaście godzin po zapomnianych wsiach, zrobiliśmy dwudziestominutową przerwę, by coś zjeść i się napić. Musieliśmy prosić się personelu stacji benzynowej, by dał nam klucz do toalety i pozwolił z niej skorzystać. O zgodę nie było łatwo, część stacji na czas epidemii nie wpuszcza klientów do toalet. Nie brakowało wiele, byśmy skończyli za murkiem i w krzakach. A pojechać dalej w poszukiwaniu ubikacji nie możemy, bo jesteśmy rozliczani z każdej minuty i kilometrów. Łaskawie, po negocjacjach, pozwolono nam jednak załatwić potrzeby.

      Atmosfera i głowy pacjentów są teraz gorące. Na triażu odbieramy mnóstwo telefonów z zapytaniami, często pogróżkami, oczekiwaniami, że świat wróci do normy w pięć minut. Ludzie, których odsyłamy do innych szpitali ze względu na niewielkie obrażenia, potrafią uderzyć w drzwi, wyzwać nas od najgorszych. Gdy jeździmy w zespołach, ludzie z nas drwią, wymyślają nazwy dla naszych strojów i szydzą z nas razem ze swoimi dziećmi.

      Przypominam sobie sytuację z poprzedniego dnia. Zajeżdżając pod SOR, widzimy przepychankę mężczyzny z policjantami i ostrą wymianę zdań. Szykujemy karetkę do dekontaminacji, zagadujemy policjantów.

      – Co tam się stało?

      – Rodziny chcą odwiedzin na zakaźnym – słyszymy.

      Każdy chce się zobaczyć z rodziną, ale każdy musi się też dostosować do panujących reguł. Ze względu na styczność z zarażonymi sama poddałam się całkowitej izolacji. Do bliskich tylko dzwonię, nie widuję ich.

      Raport z frontu, dzień siódmy

      Sprzedawca to dziś niewdzięczna rola. Ale ktoś to musi przecież robić

      Kamil – pracownik marketu w przygranicznej miejscowości. Imię zmienione.

      Godzina 7.00

      Zaczyna od proszków. Z magazynu wyjeżdża ręcznym widlakiem, przeciska się między regałami. Zerka na pierwszych klientów, którzy zaspani gmerają przy skrzynkach z pieczywem. Obok facet tarmosi pomidory. Ktoś szarpie przesuwane drzwi lodówki, sięga po mleko i masło. Kamil, pracownik tego niedużego marketu, dopycha paletę aż do działu z chemią. To z drugiej strony sklepu.

      Gdy już zrzuci pięciokilogramowe worki, wróci do magazynu po zgrzewki wody mineralnej. Później wypakuje jeszcze piwo. Same najcięższe towary, taką ma umowę z żeńską częścią załogi. Gdy będzie chciał już zająć miejsce na kasie, kierowniczka rzuci:

      – A papier toaletowy? Papier też rozłożyłeś?

      Nie rozłożył. Teraz to ważne. Krąży nawet taki nieładny żart o robieniu w gacie ze strachu przed tym, co dzieje się wokół. I że właśnie dlatego takie zapotrzebowanie. Dużo tego papieru schodzi, fakt. Codziennie cały regał. Jakby ludzie go kolekcjonowali.

      Miejscowość nieduża, nadmorska. Granica niedaleko, żyje się tu z Niemca. Niemiec przyjedzie, pieniądz w sklepie zostawi, a jak cieplej, to i w pensjonacie pokój zajmie.

      „Odkąd ten wirus przyszedł, wiele osób wpadło w kłopoty. Granicę zamknęli, turystyka zamarła. Tu od zawsze działa rynek przygraniczny i dla setek, tysięcy ludzi zaraza to finansowa śmierć. Wirus to ogromny kłopot” – mówi Kamil. Też się go boi.

      9.00

      „Moja partnerka pracuje w hotelu. Opowiadała mi o osiemdziesięcioletnich gościach, którzy przyjeżdżali z gorączką, kaszlem. Nic sobie z tego nie robili. Przeważnie ludzie starsi, którzy na uwagi mieli jeden komentarz: »Mnie to nie obchodzi. Ja już się śmierci nie boję«” – wspomina Kamil.

      A on się bał cholernie. To było jakoś dwa tygodnie temu. Już wtedy zakładał na sklepie rękawiczki, często używał płynu do dezynfekcji. Czasem zdarzało się, że klient na niego popatrzył jak na szaleńca. A on używał, choć nie było to jeszcze bezwzględnie wymagane.

      „Strach jest do teraz. Przecież nie wiem, czy ludzie przestrzegają narzuconych zasad. Albo inaczej: wiem, że nie przestrzegają. No przecież widzę to na co dzień. To dziś niewdzięczna robota. Może jako sprzedawca w sklepie nie jestem tak bardzo na pierwszej linii frontu jak lekarz. Nadzieja, że ominie mnie to cholerstwo, jest większa niż u pielęgniarki. Ale zdaję też sobie sprawę, że jako sprzedawca w sklepie jestem w grupie bardziej narażonych osób, niż ktoś siedzący w domu. A robotę trzeba zrobić. Ludzie muszą gdzieś robić zakupy” – opowiada Kamil.

      Na zabezpieczenia nie narzeka. Szefowa załatwiła takie mydło, jakie jest w szpitalu. Jest też środek dezynfekujący. W weekend kierownik zamontował pleksi na kasach. No i te rękawiczki. Trzeba nosić.

      Podchodzi mężczyzna. Spore zakupy. Jakby robił je na kilka dni.

      – Dwie reklamówki pan jeszcze dorzuci. I fajki, te co zawsze.

      – Karta? Gotówka?

      – Gotówka.

      10.00

      To jedna z rzeczy, które denerwują go najbardziej.

      „Pewne sprawy po prostu do ludzi nie docierają. Przed wejściem do sklepu


Скачать книгу