Pokora. Szczepan Twardoch
będą mnie później oceniać. Kleider machen Leute, w końcu. Strój czyni człowieka. Wdziałem więc ubranie wizytowe i świeży kołnierzyk, i mankiety, zawiązałem krawat, a na głowę założyłem wizytowy melonik, potem jednak stwierdziłem, że głupio będę wyglądał w ciemnym ubraniu latem o godzinie czternastej, przebrałem się więc w letnie fresco i zamiast melonika nałożyłem słomkowy kanotier. Przed wizytą zajechałem do składu win Troplowitza na rynku i kupiłem drogą butelkę słodkiego tokaju, od kwiaciarki zaś bukiet róż.
Mieszkałaś nadal tam, gdzie cię poznałem i gdzie mieszkałem przez trzy ostatnie lata gimnazjum, rodzice twoi już nie żyli. W mieszkaniu byłaś sama, twój nowy narzeczony załatwiał jakieś sprawunki na mieście. Przyjęłaś mnie w bawialni, miałaś na sobie tylko lekki jedwabny szlafrok w japońskie wzory, spod którego wystawały twoje nagie łydki, przewiązany w talii paskiem. Byłaś bosa. Wręczyłem ci kwiaty i wino, nawet na nie nie spojrzałaś. Wina nie poleciłaś mi otworzyć, na co trochę liczyłem, chciałem tego tokaju spróbować, dla siebie nigdy bym tak drogiej butelki nie kupił. Kwiatów nie włożyłaś do wazonu, położyłaś je na konsolce pod ścianą. Na serdecznym palcu twojej lewej dłoni skrzył się ostentacyjnie pierścionek zaręczynowy z brylantem, na który nie byłoby mnie stać, nawet gdybym jakimś cudem zgromadził wszystkie pieniądze, jakie zarobiłem w życiu.
Długo nie prosiłaś, żebym usiadł, więc stałem, ty odwróciłaś się ode mnie i nie zwracając na mnie wcale uwagi, podeszłaś do nowiutkiego gramofonu, zakręciłaś korbą, następnie na wyściełanym zielonym suknem talerzu położyłaś czarną płytę, odblokowałaś sprężynę, płyta zaczęła się kręcić, a ty delikatnie opuściłaś igłę i z wielkiej tuby rozległy się pierwsze takty Szeherezady Ravela i odwróciłaś się dopiero wtedy, gdy rozległo się wyśpiewane sopranem „Asie, Asie…”. Wtedy usiadłaś na otomanie, założyłaś nogę na nogę i przyglądałaś mi się chwilę, a potem jeszcze jedną chwilę, w milczeniu, i jeszcze jedną, dalej w milczeniu. Mierzyłaś mnie wzrokiem i czułem się tak głupio z tymi leżącymi na konsolce kwiatami i nieotwartą butelką tokaju, gdzie temu tokajowi do pierścionka z brylantem, czułem się głupio w swoim letnim ancugu, głupio ze swoim tanim kanotierem słomkowym w dłoniach. Uśmiechnęłaś się, zimno, nieprzyjemnie.
Stałem. Nie umiałem znieść twojego spojrzenia, Agnes, pamiętasz? Spuściłem wzrok. Wtedy, jeszcze po chwili, powiedziałaś, że mogę usiąść. Cztery lata temu.
Niech pan się odsunie od okna, mogą strzelać, mówi diakonisa. Wczoraj puścili serię z kulomiotu, trzy okna poszły, nie wiem, czym ja to teraz oszklę. Ale przyniosłam pański mundur. Czy pan porucznik chce już wyjść ze szpitala?
Czy ja chcę wyjść? Patrzę przez okno, jest piękna pogoda, słońce, ale widać, że zimno. Chciałbym wyjść, owszem. Czy nie powinien mnie zbadać doktor?
Na pewno powinien, tylko wie pan, panie poruczniku, jest rewolucja. Młodzi lekarze są na ulicy, starzy siedzą w domach, zabijają okna deskami i boją się spartakusowców i innych bolszewików. Że im przyjdą zgwałcić żony i córki i zrabować rodowe srebra, Bóg jeden raczy wiedzieć, co uznaliby za gorsze.
Pytam, co siostra sądzi o moim stanie zdrowia. Diakonisa wzrusza ramionami. Nie jestem lekarzem, poruczniku. Chciałabym, ale nie jestem, nie miałam szansy.
Stoję, patrzę przez okno na Mariannenplatz. Z Wrangelstraße wychodzi zug żołnierzy w polowych szynelach i w stalowych hełmach, dowodzony przez młodego oficera z parabellum w dłoni. Przy pasach granaty, na płaszczach przewieszone przez szyje bandoliery z dodatkową amunicją, jakby szykowali się do szturmu. Domyślam się, że to muszą być żołnierze rządowi, skoro są oficer, dyscyplina, mundury, nie ma zaś czerwonych flag. Rządowi, czyli jacy? Na moich oczach dwóch żołnierzy odłącza się od zugu, zawracają, biegną, oficer zatrzymuje oddział, krzyczy za nimi, ale nie waży się strzelać. Idzie dalej. Reszta żołnierzy za nim. Maszerują, a ja widzę, jak pełen wątpliwości jest ich marsz.
Siostro, pytam, skoro cesarz abdykował, to kto teraz rządzi?
Diakonisa wzrusza ramionami. A skąd ja mam wiedzieć, panie poruczniku. Ebert podobno jest kanclerzem i ogłosił przedwczoraj, że Niemcy są republiką.
Ebert? – dziwię się. Ten Ebert? Nie jakiś nowy von Ebert, tylko ten stary Ebert z SPD? Tak, poruczniku. Stary Ebert z SPD został kanclerzem.
Ebert, który jest siodlarzem. Synem krawca. Człowiek, zwykły człowiek, jak ja, Alois Pokora. Człowiek, który w niczym nie jest ode mnie gorszy, zostaje kanclerzem. Człowiek, który nie ma „von” przed nazwiskiem, nie jest oficerem, junkrem, Prusakiem, zwykły syn krawca z Heidelbergu. Nigdy wcześniej w Rzeszy nikt o tak skromnych korzeniach nie zaszedł tak wysoko.
Ale jak panu mówiłam, poruczniku, Liebknecht też proklamował republikę, tyle że socjalistyczną. Zaraz po Ebercie, z zamkowego balkonu. Więc nie wiem, kto rządzi, co ja tam mam wiedzieć. Może i na przykład Hindenburg z Ludendorffem. A wczoraj w cyrku Buscha było zebranie rad robotniczych i żołnierskich, sześciu delegatów ludowych wybrano, Eberta właśnie, Scheidemanna i Landsberga z SPD, a Haase, Dittmann i Barth z USPD.
USPD to są ci antywojenni socjaliści, tak, siostro? Niezależni? Unabhängige Sozialdemokratische Partei Deutschlands?
Tak, tak, poruczniku. Pan porucznik to się w ogóle polityką nie interesuje, co?
Na wojnie nie było polityki, siostro, odpowiadam, chociaż wiem, że to nieprawda, ale brzmi tak dobrze, że prawie mogłoby być prawdą.
Es gibt keine Politik im Krieg. Na wojnie nie ma polityki. Tak mógłbym zatytułować swój wojenny memuar, gdybym na froncie sporządzał jakiekolwiek notatki. Ale nie sporządzałem.
Diakonisa kładzie mój mundur na łóżku. Tyle znalazłam.
Jest zatem bluza, brudna od błota i pokrwawiona nie moją krwią. Podejrzewam, że to krew Anglika, którego zabiłem, albo Kiesela. Na plecach może moja. Są spodnie piechoty górskiej, ze skórzanymi wzmocnieniami na kolanach i siedzeniu, kalesony, koszula, buty razem ze skórzanymi opinaczami pod kolana. Jest czapka, pas z kaburą na parabellum, ale sprawdzam zaraz i parabellum nie ma w środku, kabura jest pusta. Bagnetu, mapnika, zegarka ani lornetki też nie ma. Ani płaszcza. Ani medalionu, w którym miałem twoją fotografię, Agnes, słuszna kara za to, że nosiłem ją bez twojego pozwolenia. W kieszeni bluzy jest portfel, pamiętam, że miałem w nim jakieś pieniądze, ale cóż, już nie mam, nie ma też wiecznego pióra ani ołówka nawet. Dokumenty zostały, miłosierni złodzieje zostawili. Zostawili też fotografię mojej rodziny, z wesela Franza w 1906 roku, przemokłą, zabrudzoną, ledwie już widać twarze, ale przez chwilę patrzę na moje rodzeństwo, na Franza, Hōnsika, Ericha, Konrada, Wilika, Karlika, na małą Anę, jeszcze mniejszego Tōnika i Gustlika, na moją mamulkę i na zaciętą twarz tatulka i na farŏrza Scholtisa w sutannie, który również jest na fotografii.
Do tego jest jeszcze małe eleganckie puzderko, które nie należy do mnie.
Gdzie moja broń? Płaszcz? Miałem też taki medalion… Nie wiem, panie poruczniku. Pewnie ktoś ukradł. Jeśli miał pan jakieś pieniądze, to też na pewno skradzione. Aż dziwne, że tych pięknych butów i opinaczy skórzanych nie wzięli.
A to pudełko to nie jest moje, siostro.
Ależ jest, panie poruczniku. To Krzyż Żelazny pierwszej klasy. Dostał pan, kiedy spoczywał pan tutaj w gorączce. Przyszedł jakiś major i pana udekorował, w imieniu jakiegoś tam generała, którego imienia nie pamiętam, z jakiejś dywizji, sam pan pewnie lepiej wie z jakiej. Schowałam do pudełka, bo pomyślałam, że co pan tak będzie z orderem na koszuli leżał. A tutaj jest dyplom, proszę.
Biorę do ręki. Na górze konterfekt cesarza. Poniżej ręcznie wykaligrafowane pismo stwierdza, że „Im Namen des Kaisers und Königs”, w imieniu cesarza i króla pruskiego, pan generał Walter Freiherr Schmidt von Schmidtseck, dowódca 11 Dywizji Piechoty, wręcza mi order za niezwykłą odwagę w natarciu na ufortyfikowane pozycje wroga.
Dostałem