Legion. Geraint Jones
pigraph>
Brytyjskiej Legii Królewskiej
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Prolog
Przyglądałem się śmierci przyjaciela.
Osunął się na skalną płytę, czerwoną od jego krwi. Prawą ręką przytrzymywał rozdartą kolczugę i rozpłatany brzuch, lewa zwisała bezsilnie u boku. Kiedy zaciskał ranę od włóczni, spomiędzy jego palców o zniszczonej skórze sączyła się ciemna ciecz.
Chciałem go rozbawić, zanim nas opuści.
– Gównianie ci idzie umieranie, Brutusie.
– Odpieprz się. – To miało być warknięcie, ale jego szare oczy się uśmiechały.
Kryliśmy się we dwóch między skałami jałowego wąwozu o spalonych zboczach. Nozdrza drażnił nam smród dymu, krwi i gówna – nieopodal płonęła mała wioska. Wnosząc z przeciągłych krzyków, mój przyjaciel nie był jedynym, którego ciało posmakowało żelaza.
– Robisz to pierwszy raz? – Próbowałem zażartować, pragnąc z całych sił okazać obojętność wobec własnej rozpaczy i jego pożałowania godnego stanu. Straszliwie pragnąc być wojownikiem, jakim nauczył mnie być.
Weteran się skrzywił, zamiast obdarzyć mnie swoim zwyczajowym wspaniałym uśmiechem.
– O mnie się nie martw. Dam sobie radę.
Nie spodziewałem się, żeby Brutus powiedział coś innego. Odsłużywszy w legionach piętnaście lat, był kimś więcej niż tylko dowódcą mojej drużyny. Był mi przyjacielem, nauczycielem i ojcem – albo przynajmniej kimś najbliższym ojcu, jakiego kiedykolwiek miałem.
– Przepraszam. – Było mi przykro, bo moja żołnierska maska się ześlizgiwała i drżały mi ręce. Byłem przerażony.
Zauważył to i zbył wzruszeniem ramion, jakby kwestia jego życia lub śmierci była czymś pobocznym, a całą uwagę poświęcał młodemu żołnierzowi pod jego dowództwem.
– Uratowałeś mi życie.
Pokręciłem głową.
– Umierasz.
– Nie dzielmy włosa na czworo – wysapał i jego słowa wywołały śmiech nas obu. Krótka chwila buntu przeciwko absurdalności tego wszystkiego, zanim srożący się, czerwony ból ponownie skręcił trzewia mojego przyjaciela, który przeklął po imieniu wszystkich znanych sobie bogów. – Spierdalaj stąd, zanim mnie znowu rozśmieszysz. – Skrzywił się. – Idź i sprawdź, co z innymi.
– Nie powinienem cię opuszczać.
– Nadal jestem dowódcą twojej drużyny, chłopcze. Rób, co mówię.
Wytrzymałem jego kamienne spojrzenie. Chciałem się sprzeciwić. I niemal tak zrobiłem, kiedy wyszczerzył się i powiedział:
– Nie umrę bez pożegnania.
Bez sensu było obiecać coś takiego, a jednak mu uwierzyłem. Wstałem i odwróciłem się. Spostrzegłem grupkę żołnierzy. Dwaj byli młodzi, o oczach szeroko otwartych z powodu szoku, ale pozostali byli godni zaufania i wiedziałem, że dopilnują maksymalnej wygody naszego weterana. Wynurzyłem się spośród ostrych głazów, pomiędzy które wciągnąłem go dla bezpieczeństwa, i zszedłem na dno wąwozu, kierowany ku połowie mojej centurii sykiem i trzeszczeniem płonących gwałtownie strzech górskiej osady. Kilka chat stało na razie nietkniętych, ale byłem pewny, że i one zamienią się w popiół, zanim stąd odejdziemy. Najpierw zniesie się do nich trupy tubylców; widziałem, że legioniści już dźwigają krwawiące ciała wrogów na miejsce ich ostatniego spoczynku.
Wrogowie. To był bardzo naciągany termin, wiedziałem o tym. Ludzie, których zabiliśmy tego dnia, nie byli niczym więcej, jak złodziejami i rozbójnikami, ale sprzeciwili się władzy Rzymu i dlatego zginęli. Niektórzy nawet od mojego miecza. Stali się moimi pierwszymi ofiarami. Byłem zabójcą, pojąłem to teraz. Tego poranka byłem po prostu…
Sobą.
Potarłem oczy. Jakim cudem sytuacja zmieniła się tak szybko, w zaledwie kilka godzin? Dzień zaczął się spokojnie, od pełznięcia pomarańczowego światła malującego szczyty gór z takim dostojeństwem, że nikt się nie odzywał, kiedy gotowaliśmy się do wymarszu. Ranek, który nastąpił po tym naturalnym przepychu, był chłodny, przynajmniej w porównaniu z przytłaczającym upałem gór w lecie, i nic nie zapowiadało, że nadchodzące godziny będą świadkami krwi, flaków, gówna i krzyków. Potem jednak, kiedy zarzuciliśmy ekwipunek na ramiona i powlekliśmy się kamienistymi zboczami, nasza drużyna natknęła się na pozornie opuszczone obozowisko rozbójników działających w okolicy. Oczywiście szukaliśmy ich, ale w końcu zawsze tropiliśmy przestępców, lecz nigdy ich nie znajdowaliśmy. To była ich ojczyzna. Ich góry. Wyłaniali się z jarów i znikali w nich jak duchy, a my, pocąc się, poruszaliśmy się w przesmykach z wdziękiem słoni. Samo znalezienie niedawnego obozowiska stanowiło powód do świętowania i nikt z nas nie przypuszczał, że górale znajdują się w odległości kilku kilometrów od naszego małego oddziału patrolowego w sile czterdziestu ludzi, nie mówiąc już o tym, że są na długość włóczni.
To się zmieniło, kiedy Brutus poprowadził naszą ośmioosobową drużynę na poszukiwanie wody. Kto wie, dlaczego zbójcy zdecydowali się tego dnia stawić opór? Może po prostu zmęczyło ich uciekanie; może tak bardzo znienawidzili widok naszych zbroi, że już dłużej nie mogli utrzymać mieczy w pochwach. Bez względu na powód, napadli na nas z włóczniami i mieczami, a ich zaciekłość była tak niespodziewana, że przez chwilę się zdawało, że możemy ulec zaskoczeniu i gwałtowności ich działania.
Ocalił nas jeden człowiek.
Zareagował z taką siłą i brutalnością, że niemal sam odparł pierwszy atak wroga. Gdy reszta stała, spanikowana i z wielkimi oczami, tego żołnierza momentalnie ogarnęła żądza zabijania i masakrowania, czemu się oddał z tak brawurowym lekceważeniem legionowych zasad szermierki, że gwałtownym ciosem miecza pozbawił jednego bandytę głowy. W obliczu tego bojowego szału przeciwnicy kompletnie stracili ducha walki i uciekli, ale nasze oszczepy spadły na ich odsłonięte grzbiety, jakby byli zwierzyną łowną, i teraz w rozrzuconych żałośnie zwłokach napastników i w ich krwi roiło się robactwo. Przyglądając się skutkom rzezi, myślałem o okrutnym człowieku, który odwrócił los potyczki. O człowieku, który radośnie przyjął możliwość zabijania. O człowieku, który uciekł do legionów w poszukiwaniu obietnicy takiej brutalnej śmierci.
Rozmyślałem o sobie.
Z bolesnej zadumy wyrwał mnie dotyk dłoni na ramieniu, ciężkiej jak niedźwiedzia łapa. Odwróciłem się i spojrzałem na Vara, starszego ode mnie towarzysza, o twarzy i rysach tak ostrych i posępnych jak teren, na którym walczyliśmy tego dnia.
– Chodź ze mną.
Podążyłem za nim. Zaprowadził mnie do legionisty leżącego na plecach i rozebranego z kolczugi. Dwaj żołnierze oferowali rannemu wodę i pocieszenie. Jednym był Priscus, życzliwy weteran mający za sobą tyle samo lat służby co Brutus. Drugi, Oktawiusz, był przystojnym młodzieńcem, który odbył szkolenie wojskowe wraz ze mną. Popatrzyłem na niego i przekonałem się, że nie jestem jedynym, któremu drżą ręce.
Skierowałem spojrzenie na leżącego między nimi legionistę. Był to Fano, młody żołnierz z naszej drużyny. Dostał włócznią na początku starcia. Jego skóra miała woskowaty połysk i barwę suchego popiołu. Bliżej mu było do świata umarłych niż do naszego. Wiedziałem w tamtej chwili, że umrze daleko od przybrzeżnego italskiego miasta, od którego wziął imię. Miasta, o którym mówił z miłością i dumą. Nigdy więcej nie zobaczy morza. Nie ujrzy swojej matki. Powiedział mi, że płakała, kiedy się zaciągnął. Jak rozpaczliwie będzie szlochała teraz?
– Pomyślałem, że będziesz chciał się pożegnać – powiedział Priscus, zawsze roztropny.
– Żegnaj, Fano. – Tylko tyle. Co więcej mogłem powiedzieć?
Priscus spojrzał na Vara, po czym skinął na Oktawiusza i na mnie.
– Weź tych